News

RMI Trance Xplosion – relacja i galeria

Na ten dzień czekaliśmy kilka miesięcy. 10 lutego oficjalnie rozpoczął się w Poznaniu rok eventowy. Rozpoczął się w pięknym stylu, głównie dzięki znakomitemu line-upowi. Armin Van Buuren, Sander Van Doorn i Markus Schulz to absolutna światowa czołówka DJów i producentów, ich audycje radiowe i sety słuchane są na całym świecie, wciąż wydają znakomite płyty grane przez wszystkie ważne postacie sceny klubowej. Armin i Markus to światowa czołówka od wielu lat, a Sander to najjaśniejsza postać tak zwanego młodego pokolenia, wg Brytyjczyków najciekawszy w tej chwili producent muzyki trance. Kolejna edycja RTX zapowiadała się zatem wyśmienicie. Szkoda trochę, że ostatni event agencji Essence Music tej zimy spowodował, że z uwagi na problemy z szatnią i zimnem na korytarzach wielu klubowiczów jest w tej chwili przeziębionych (ze mną włącznie). Ale przejdźmy do plusów, których było zdecydowanie więcej.



Na dobry początek za konsoletą pojawili się prezenterzy radia RMI Neevald i Maxx. Zgodnie z oczekiwaniami zagrali house’owo, choć nie w stylu, do którego przyzwyczaił nas Neevald. Znany z delikatnych klimatów funky i latino, tym razem postawił na brzmienia bardziej electryczne. Publiczności w tym momencie było jeszcze jak na lekarstwo, a szkoda, bo z głośników popłynęły m.in. największy electro-hit ostatnich miesięcy czyli „Yeah Yeah” Bodyrox w wersji D Ramireza, był remix Friscia & Lamboy „Say it Right” Nelly Furtado, a także najnowsza produkcja Steve Angello czyli remix „Hypnotise” Laidback Luke, przypominająca do złudzenia Royksopp w wersji Trentemollera. Na koniec był jeszcze electr-house’owy ukłon w kierunku fanów trance czyli nowa wersja „Born Slippy” Underworld.


Pierwsze dźwięki od Johna Hetmonda również były house’owe – zaczął od „Twisted Tweak” Phatzoo w wersji oryginalnej. Nie był to pierwszy event dla Hetmonda, w porównaniu do poprzednich miał dużo lepszy kontakt z publicznością, której z minuty na minutę w Arenie przybywało. Repertuar zaprezentował bardzo zróżnicowany – od  trancowych hitów Kyau and Albert (Kiksu) i Above and Beyond (Word on Fire), po najnowszy remix Filterheadz „Revelations” Gielena, który kilka godzin później powrócił w końcówce seta Remy’ego. Nie zabrakło też produkcji Cult45 i Mario Ochoa, końcówka była bardziej progresywna : Motionchild feat Armenian Sun – Godsend (Benya rmx) i Headstrong – The Truth w progresywnej wersji Davida Westa. Jeden z komentarzy „jezeli chodzi o Johna Hetmonda wykazał się profesjonalizmem i podziwiam jego za ten szybki rozwój i wspanialy dobór kawałków”. Nic dodać , nic ująć.



O godzinie 20:30 na scenie pojawili się kolejni DJ’e z radia RMI Turbo vs Ando. W radiu prezentują listę trancowych przebojów i w Arenie równiez skupili się na aktualnych (i nie tylko) przebojach. Zaczęli od fantastycznego „Black is the colour” , oczywiście w rozsławionym m.in. przez Above & beyond remiksie Coco & Green.  Był „Lighthouse” Bobiny w remiksie Tyasa, a także jego Beats of Genesis „Lost In Love”. Po raz pierwszy, nie ostatni usłyszeliśmy tej nocy „Megashira” Marca Marberga i Kyau and Albert, pojawił się najnowszy Jochen Miller „Twisted mind”, był doskonale wszystkim znany klasyk czyli „Sattelite” Oceanlab (również miał jeszcze powrócić). Parkiet był już prawie pełny, szkoda tylko, że nie działały jeszcze światła, efektowna scena (złożona głównie z 4 sporych zaokrąglonych wyświetlaczy diodowych, które w połączeniu z telebimem za i pod  DJ oraz 8 plazmami sprawiała wrażenie jednego wielkiego ekranu) prezentowała nam przez całego seta jeden tylko motyw..



Chyba jeszcze nigdy w historii eventów o godzinie 21:30 nie mieliśmy wrażenia, że o tak wczesnej porze mamy punkt kulminacyjny imprezy – wszystko przez niesamowitą, entuzjastyczną reakcję tłumu, który w ten sposób przywitał pierwszą z gwiazd wieczoru (dla wielu największą) Sandera Van Doorna. Wrzawa zaczęła się jeszcze przed rozpoczęciem seta, gdy tylko Sander pojawił się w pobliżu konsolety. Na wielu zdjęciach prezentuje się z poważną miną i stojącymi włosami, w Poznaniu zobaczyliśmy sympatycznego, niepozornego  Sandera z „grzeczną” fryzurą i uśmiechem od ucha do ucha. Widać było, że zachwycony jest przyjęciem, co chwilę dziękował nam i zachęcał do zabawy. Miksował doskonale, czasem się bawił flangerem, tańczył przy tym i uśmiechał się praktycznie bez przerwy. Z pierwszymi dźwiękami Sandera ruszyła oprawa wizualna, nowa ekipa od wizualizacji spisała się na medal, nie wszystkim nowe wizualizacje przypadły do gustu, ale moim skromnym zdaniem były znakomite. Zamiast pospolitych obrazków czy filmików „z życia wziętych” dostaliśmy tym razem głównie proste, często abstrakcyjne motywy, wzorki czy plamy, migoczące gwiazdki, wstęgi, połączenia pioruna z wykresem, które transponowane na ekrany diodowe robiły niesamowite, futurystyczne wrażenie. W porównaniu do wizualizacji na zwykłych telebimach, te na wyświetlaczach diodowych są wyraźniejsze, jakby lepszej jakości. Przez sporą częśc seta były biało-czarne , lub srebrno-czarne, co świetnie współgrało z niesamowitą muzyką Van Doorna.



Znany z ciężkich, mrocznych klimatów, w Arenie zaskoczył wszystkich również kilkoma upliftingami. Mniej więcej co pół godziny dawał wytchnąć delikatniejszymi brzmieniami – po pierwszych 30 minutach Thomas Bronzwaer w remiksie Giuseppe Ottavianiego,  po kolejnych 30 minutach Jammaster A w remiksie Airbase, a na koniec niespodziewanie zapytał „Are you fine?” z pomocą duetu Kyau and Albert.
Co było poza tym? Na samym początku pojawił się znany motyw w nieznanej wersji czyli „King of My Castle”. Potem najnowszy Nic Chagall w wersji Hard Dub, aż dwie produkcje Katany (Sex i Access RVDBeukena), potężny Cosmic Gate w interpretacji Rank 1, była nowa wersja „Flight 643” Tiesto, zagrał też zaledwie 2 swoje remiksy: „Direct Dizko” i „Control Freak”  (totalna euforia na parkiecie) – co ciekawe, zabrakło jego ostatniego singla „Grasshopper” – być może takie rzeczy grywa Sander tylko w Anglii (w wywiadzie dla EUFORII wspominał, że inaczej gra na kontynencie, a inaczej na wyspach). Generalnie tłum był zachwycony, Sander również, kręcić nosem mogli jedynie ci, którzy spodziewali się od Van Doorna jeszcze cięższych, jeszcze bardziej mrocznych klimatów, znanych z jego „Identity Mix”.


Początek seta Remy’ego wprawił w małą konsternację – nie dość, że muzyka została ściszona, to jeszcze Remy zwolnił o dobrych kilka bpm-ów. Zaczął od znanych dźwięków z najnowszego przeboju Erika Prydza „Proper Education”, ale bez charakterystycznego wokalu nie wszyscy to nagranie rozpoznali. Kolejna rzecz w jego secie to już było pierwsze wielkie zaskoczenie, zresztą jak większość następnych. We Wrocławiu, gdy Remy grał po Arminie, postawił na muzykę ciężką i szybką, w Poznaniu najkrócej rzecz ujmując usłyszeliśmy muzyką ciężką i wolną. Remy pytany co gra, odpowiada zawsze, że house. Nie da się jednak ukryć, że nie jest to house, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. To raczej klimaty progresywne, psychodeliczne, momentami minimalowe. Większość nagrań z jego seta miała wyjątkowe linie basowe, wydawały się dość monotonne, długo się rozwijały, sączyły się dosłownie, ale jednocześnie nie brakowało w nich energii, jeśli ktoś się wsłuchał, eksplodował razem z nimi – potwierdzeniem na to był fakt, że niewiele osób zrobiło sobie przerwę przed Arminem – parkiet był prawie pełny, i co najważniejsze – publiczność reagowała żywo. Idealnie skwitował to jeden z komentujących „Na początku nie rozumiałem muzyki Remy’ego, ale później z czasem zrozumiałem, i to bardzo dobrze”



Większość jego tracklisty pewnie na jakiś czas pozostanie tajemnicą, oprócz Prydza w secie pojawił się jeszcze m.in. Marco V i jego remix Phatzoo, Paolo Barbato featuring Alex Donati – House Nation,  Nathan Fake – Outhouse, Kode versus DJ Remy – Groove, było też znakomite „What’s the point” Remy’ego i Rolanda Klinkenberga, Antidote-Freeze me, a także już na koniec raz jeszcze tej nocy Filterheadz i ich wersja kompozycji Gielena „Revelations”, Nikt chyba nie twierdził, że set był przeciętny, dla jednych absolutna porażka, dla innych rewelacja. Remy zdawał się być cały czas zajęty, długo miksował, tylko raz na jakiś czas podnosił pięść do góry i krzyczał do siebie (do nas) jak jakiś Indianin coś w stylu „Woooo”. Zmieniał muzyczne barwy, razem z nimi zmieniały się barwy na wizualizacjach, nawet laserów do tego spektaklu nie było trzeba (choć wg wielu wielka szkoda, że nie użyto ich podczas występu Sandera).  


Przed wejściem Armina 30 minut po północy nie było żadnego intra, bo też być nie musiało – parkiet był wypełniony do ostatniego miejsca, ponad 7500 osób w Arenie doskonale wiedziało, kto za moment pojawi się za konsoletą. Zrobiło się ciemno, na ekranach widzieliśmy zielony, pulsujący wykres, napięcie sięgało zenitu, prawie wszyscy trzymali w górze telefony, które z góry wyglądały jak zapalniczki, co było dodatkowym ciekawym efektem wizualnym. Pełna Arena czekała na „księcia trancu”, wrzawa była niesamowita, popłynęły pierwsze dźwięki przeszywającego intra do „Rush Hour”. Armin Van Buuren pojawił się chwilę później, przywitał się z publicznością, a wraz z jego wejściem pojawiły się efekty pirotechniczne – wyglądało to imponująco : Armin z podniesionymi rękami, a za nim cztery kolumny z fajerwerków. Dopiero na początku seta Armina pojawiły się lasery, najpierw do nastrojowego początku poruszały się bardzo powoli, później już szalały. Po secie Remy’ego, gdy pojawiły się piewrsze nuty Armina miało się wrażenie, jakbyśmy wyszli z laboratorium na świeże powietrze, wrażenie to potęgowały świetne wizualizacje: piękne krajobrazy z górami i chmurami. Pojawiły się pierwsze od dawna piękne melodie. Choć już po dwóch nagraniach (jako drugie pojawiło się śliczne „YearZero” Andy Moora) mimo wszystko zaskoczył – tym razem ładna melodia z „Another you Another Me” pojawiła się w tribalowym remiksie Terranova & Austin Leeds. Po serii ślicznych rzeczy w rodzaju Jose Amnesia, Luminary i Signalrunners, Armin podkręcił atmosferę produkcjami Cosmic Gate (najpierw Analog Feel, potem ich wersja „This Word is watching me”).




Potem było znowu bajecznie i ślicznie: najpierw symfoniczny „Evergreen”, później kolejne, unoszące „Torrent” Dave202 i klasyk Armina „Communication” w wersji nr 3. Niektórzy wybrzydzali, że zabrakło „Burned with desire” , „Shivers” i „Serenity”, z produkcji Armina poza „Rush hour” i „Communication” na końcu pojawiły się jeszcze „Sail” oraz „Love u more”. W przeciwieństwie do tego, co gra w swoich ASOTach, zabrakło klimatów progresywnych, powróciły za to raz jeszcze mocniejsze numery tech-trancowe, jak 4 Strings w remiksie Mac Zimmsa czy „Electro Fun” Abela Ramosa w nowej wersji K System. To chyba przez nie niektórzy komentowali set Armina jako dość mocny, w większości jednak gwiazda wieczoru skupiła się na tej odmianie muzyki trance, z którą jest kojarzona. Podobnie jak prawie rok temu we Wrocławiu Armin miał doskonały kontakt z publicznościa, pochylał się dziękując we wszystkie strony, stawał na podeście za konsoletą, tańczył razem z tancerkami, udawał, że gra na skrzypcach, składał ręce jak do modlitwy kłaniając się z rozbrajającym uśmiechem, jakby wzruszony, w pewnym momencie podniósł polską flagę i zasłonił nią ..samego siebie.



Niektórzy narzekali, że Sander i Remy byli za cicho i w dodatku bez laserów. Paradoksalnie początek seta Armina został zepsuty właśnie przez to, że zrobiono za głośno, a 10 laserów niezbyt mocnych momentami świeciło razem z jasnymi, żółtymi światłami i przez to często ginęły..  Armin nadrabiał jednak muzyką i swoim zachowaniem. Ściszył nieco muzykę przy „Sattelite” i „Love u more”, ale zapewne przez nasz słaby angielski motyw ze śpiewaniem nie wypalił. Chyba nie zmartwił się tym zbytnio, miał w końcu przed sobą kilka tysięcy osób, które dosłownie szalały – trzeba było to zobaczyć!



Posumowując przytoczę kilka uwag z Waszych komentarzy:„wiedziałem jak wyglądają eventy z jego udziałem, jednak w życiu nie pomyślałbym, że on to robi z taką lekkością łatwością i radością, aż się chce na niego patrzeć a nie gibać w rytm muzyki”. Albo „bardzo melodyjny, taki jakiego właśnie go kocham. Cieszę się, że nie było tak ostro jak na Jego występie w Hali Ludowej, to co puszczał teraz znałam doskonale co nie przeszkadzało mi się cudownie przy nim bawić i podziwiać bijące od niego ciepło i życzliwość do publiczności”. Albo jeszcze jeden komentarz „po prostu Armin i jego własny dobrze znany styl, ale ten człowiek ma w sobie coś tak niesamowitego, przyciągajacego i tak świetnie dyryguje tłumem, że to po prostu brzmiało jak czysta poezja, coś swieżego…czysta energia, pasja i jeszcze raz pasja.. porwał mnie w 100% i wejście miał piękne, ten motyw wskaźnika bicia serca na respiratorze, ciemność, parkiet zamiera w oczekiwaniu i totalnej ciszy i w koncu…..w tym momencie łzy polały mi się po policzkach strumieniem i wyłam tak ze wzruszenia przez kolejne pół godziny, potem miałam jeszcze kilka takich minutowych napadów, że nie byłam w stanie łez pohamować…. tak pięknie było..”.


Z niecierpliwością czekałem na pierwsze eventowe spotkanie z Markusem Schulzem, nie mogłem się doczekać spotkania z jego wyjątkowymi produkcjami na potężnym nagłośnieniu. Zabrakło jednak jego sławnego remiksu Karen Overton, zabrakło też ostatniego przeboju „Never be the same again”. Nie było w ogóle klimatów muzycznych, które Markus promuje w swoich audycjach Global DJ Broadcast. Czy jednak byłem rozczarowany? Chyba nikt nie był rozczarowany – Markus postawił na znane nam doskonale produkcje, przy których nikt nie mógł usiedzieć, dzięki którym parkiet po występie Armina mimo późnej pory nie opustoszał. Do samej godziny piątej trwało istne szaleństwo, Markus szalał uśmiechnięty za konsoletą, a jego energia plus energia muzyki, którą grał udzielała się tym wszystkim, którzy ani myśleli o opuszczaniu Areny. Markus często powtarza (zresztą podobnie jak Sander i Armin), że na dużych imprezach gra inaczej niż w swoich znanych światu gotowych setach, jak przytoczył jeden z komentujących „Jak sam twierdzi jego audycja jest nastawiona na czlowieka, który chce usiąść, odpocząć a przede wszystkim przenieść się w krainę fantazji. Sety na imprezach to juz inna bajka. Jak mówi- tam musi być bassline i energia. Tam ludzie się mają bawić”. Marudzić więc mogli jedyni ci, którzy od DJa oczekują samych nieznanych rzeczy – tych nie było prawie wcale. Nic dziwnego jednak, że wielu oceniło set Markusa najwyżej, to było trancowe „Greatest Hits” ostatnich miesięcy. Na początek poszczuł tylko fragmentem wokalu do „Louder” Jose Amnesia, ale szybko zapętlił go i ruszyło nagranie, które słyszeliśmy zaledwie 2 godziny i 15 minut wcześniej czyli tribalowa wersja „Another You Another Me” Emery & Lange. Markus raczej nie słuchał seta Armina, bo chwilę później wybrzmiało „YearZero” (u Armina te numery też pojawiły się na początku seta, tylko w odwrotnej kolejności). Chyba nikt nie spodziewał się w wykonaniu amerykańskiego bądź co bądź didżeja wiązanki hitów z niemieckiego Euphonic Records – Ronski Speed (Space we are), Stoneface & Terminal(Venus) i Kyau & Albert (Megashira) pojawili się jeden po drugim! Dwa razy pojawiły się produkcje Simona Pattersona jako Dogzilla (Your eyes i Without You), było niesamowite „5” Aalto, znane z zeszłorocznego seta Armina, „Playmo” Barta Claessena„Alcatraz” Re:locate i hymn tegorocznego Trance Energy „The Future” Joopa w wersji Markusa. Było też kilka minut z cięższymi rzeczami – nowa, powalająca wersja „Killera” Seala (podobno Starkillers) i klasyk Mojado „Naranja” w remiksie Dimitri Andreasa. Na koniec niespodzianka dla polskich fanów: polska produkcja duetu Sonic Division & Spyschool. Pod koniec seta podobnie jak Armin podniósł do góry polską flagę, na której w międzyczasie się podpisywał.



Ostatnie 2 godziny należały do rodzimych DJ Angelo Mike’a i Conrada Paji. Angelo Mike tym razem postanowił nam zaprezentować całkiem nowe oblicze  – a może przypomnieć stare, ponieważ zaczynał przecież wiele lat temu od grania muzyki dużo cięższej niż trance. Tak jak zapowiadał przed występem, zaczął od niepokojąco brzmiących minimali. To był jakby ciąg dalszy tego, co działo się podczas seta Remy’ego, choć dużo szybciej i jeszcze ciężej, praktycznie bez melodii. Angelo pojawił się wyjątkowo w czapce i – również wyjątkowo – bardzo skupiony był na miksowaniu dźwięku i obrazu jednocześnie, nie zachęcał do zabawy jak byliśmy do tego przyzwyczajeni w przeszłości. Po prawie pięciu godzinach melodyjnego trance wprowadził dość radykalne urozmaicenie, zarówno muzyka jak i wizualizacje były raczej mroczne, rodem z imprez Mayday. Aż trudno uwierzyć, że ten sam człowiek na poprzednich eventach grał produkcje Armina czy Seana Tyasa! Powróciły produkcje  Rolanda Klinkenberga, m.in. „What’s the point”, który słyszeliśmy wcześniej w secie Remy’ego, a także „Melting point”, było  Simon & Shaker – Zero, a także „Outhouse” Nathana Fake’a (również wcześniej u Remy’ego).



Conrad Paja już drugi raz kończył event, zeszłego lata po Ferrym Corstenie postawił na ciężkie klimaty, tym razem wprost przeciwnie. Zaczął od nowego remiksu „Go” Moby’ego, było „Evaporate” Thomasa Datta w wersji niemieckiego duetu Stoneface & Terminal, potem „Adrenaline” polskiego duetu Vision 84. Ostatnie cztery numery tej nocy to był prawdziwy prezent dla najwytrwalszych w postaci serii trancowych klasyków : niech żałują ci, którzy nie wytrzymali do tego momentu, proszę sobie wyobrazić taki zestaw” Exhale” Corstena(jako System F) i Van Buurena, „New Years Day” U2 w dub wersji Corstena, przepiękny „Mindcircus”  Way Out West w fantastycznym remiksie Gabriel & Dresden, a na sam koniec „ Southern Sun” Oakenfolda w kultowej wersji Tiesto. Pewnie większość z tych, którzy byli jeszcze w Arenie, na takim sprzęcie słyszała te utwory po raz pierwszy.


Podobną myśl miałem tej nocy wiele razy – gdy już znudzą nam się efekty pirotechniczne, wizualizacje i lasery, eventy traktować można jako dobrą okazję do przetestowania na potężnym nagłośnieniu tych wszystkich produkcji, które znamy przeważnie tylko z komputerowych odtwarzaczy. Czasem nawet trudno jest rozpoznać dobrze znany kawałek w tych okolicznościach, taka jest różnica. Niektóre rzeczy mogą stracić w naszych oczach, a raczej uszach, większość jednak zyskuje – w końcu przyjeżdżają do nas DJe ze światowej czołówki i prezentują ich zdaniem najlepsze w tej chwili numery na świecie. Znamy ich dobrze, a jednak każdy nas trochę zdziwił: Sander jak na niego zagrał dość delikatnie, Remy kontrowersyjnie, ale wciągająco, Armin raczej jak Armin, ale z wyjątkami, Markus znany z subtelnych produkcji zagrał porywające hity, a Angelo Mike prawie zapomniał o trance. To była piękna, długa noc z bardzo różnorodną muzyką, chyba wszyscy mieli uczucie, że uczestniczą w czymś wielkim, potężnym , czymś dużego kalibru. Bez względu na to, czy się wruszali przy pięknych melodiach, czy siedzieli na trybunach i wczuwali się w transowe motywy wpatrując się w wizualizacje, czy po prostu tańczyli i korzystali z tej wielkiej energii, która drzemie w tej muzyce. Tak długo czekaliśmy na RTX 2007, wydaje się, że noc ta trwała długo, a jednak pozostaje wrażenie, że minęła dużo za szybko..Na sam koniec jeszcze jeden komentarz jednego z forumowiczów ftb „pozdrowienia dla wszystkich, którzy kochają trance bardziej niz cokolwiek innego”.  


Autor:
Marcin Żyski – DJ Zokratez 


Komunikat:


Drodzy Klubowicze,
Agencja Essence Music, organizator koncertu RMI TRANCE X-PLOSION with Armin van Buuren, pragnie wszystkich gorąco przeprosić za niedogodności wynikające z braku odpowiedniej ilości miejsc w szatni. Chcielibyśmy poinformować, iż obsługą szatni zajmowała się firma specjalnie do tego wynajęta przez Arenę. Essence Music jako organizator odpowiedzialny za samo przedstawienie artystyczne, widząc problemy w szatniach, uruchomił w trakcie trwania imprezy dodatkowe miejsce, w których można było bezpłatnie pozostawić swoje rzeczy.
Z naszej strony ogromnym błędem był brak wcześniejszej kontroli ludzi, których niekompetencja oraz brak wyobraźni doprowadziły do powstania tego problemu. Wzięliśmy pod uwagę wszystkie opinie oraz uwagi Klubowiczów i dołożymy wszelkich starań, aby uczestnicy naszych eventów czuli się na nich dobrze, a podobne problemy nie powtórzyły się już w przyszłości
Z poważaniem
Essence Music


Fotogaleria część pierwsza 316 zdjęć


    




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →