News

Electrocity after film

Agencja Soundtrade – organizator Electrocity zaprasza do obejrzenia zapowiedzi filmu z tej imprezy. Poniżej znajduje się okienko ze streemem filmu. Już w sobotę podczas programu Club Rotation relację z imprezy zaprezentuje Viva TV.


OBEJRZYJ VIDEO:





Nie działa? Pobierz player na swój komputer: Windows lub Mac


Relacja ftb.pl:


Piszę tą relację zaledwie kilka godzin po zakończeniu imprezy – dosłownie nie mogę się powstrzymać, żeby opisać to, co się wydarzyło w Lubiążu w tę piękną noc z 14 na 15 sierpnia. Boję się, że nie będę w stanie oddać wszystkiego, co tam zobaczyłem i usłyszałem, a przede wszystkim – jak się tam czułem. Od samego początku spotykałem samych zachwyconych ludzi, podekscytowanych tym, jak to wszystko wspaniale wygląda, jaki jest fantastyczny klimat. Organizatorzy dali po prostu popis, jak się organizuje takie wydarzenia, większość zagranicznych gwiazd, z którymi rozmawiałem nie tylko oszołomiona była scenerią, ale też podkreślała, że wszystko dopięte jest na ostatni guzik.



Co do scenerii, to pod tym względem Electrocity wyrasta na najciekawszą imprezę nie tylko w Polsce, ale też jednocześnie na jedną z najciekawszych w Europie! To nie tylko moje zdanie, ale też Marco V, Clamarana, Bailey’a, Legera,  Simsa, Hardy Harda (jedyne, co go poza muzyką interesowało, to z którego wieku jest klasztor – odpowiedź brzmi: z XIII, a konkretnie z 1206 roku).


Mury klasztoru cystersów zapierały dech w piersiach jeszcze zanim zapadł zmrok i okazało się, że SoundTrade nie szczędzą dodatkowych świateł na ich oświetlenie: nie da się opisać wrażenia, które powodowały fioletowe czy zielone światła, „spacerujące sobie” po murach, dodatkowe stroboskopy ulokowano nad sceną Electrocity w uroczych wieżyczkach i oknach klasztoru. Nawet figurki w murach podświetlone były czerwonymi lampami. Może nie wszyscy aż tak bardzo reagowali na klasztor sam w sobie, ale w moim przypadku, gdy tylko zbliżyłem się do miejsca imprezy i ujrzałem tą wyjątkową budowlę, szeroki uśmiech ni stąd ni zowąd pojawił się na mojej twarzy. Już wtedy domyślałem się, że to będzie specjalna noc – poprzednią edycję przegapiłem, więc nie zdawałem sobie sprawy z tego, gdzie się będziemy bawić (zdjęcia absolutnie nie oddają tego, jak to wszystko wygląda). Byłem w Lubiążu pierwszy raz i to, co zobaczyłem przerosło moje najśmielsze oczekiwania. 



Przechadzając się między scenami między zadowolonymi, tańczącymi dokoła ludźmi czułem się jak w domu – było miło, bardzo przyjemnie, bardzo sympatycznie. Przyznam się, że już dawno mi się nie zdarzyło zostać wiele minut po zakończeniu eventu – siedziałem sobie już po wyłączeniu muzyki i rozpamiętywałem ze znajomymi wydarzenia tej nocy – Line-up był tak bogaty, że nie dało się słyszeć wszystkich ciekawych djów, wymienialiśmy się zatem wrażeniami. Co ciekawe – każdy miał innego faworyta: słyszałem opinie, że najlepiej zagrał Marco Bailey, ale też takie, że Chris Lake, że Marco V, że Chris Da Break, że Sebastian Leger, że Carla Roca.. Wszystkie gwiazdy były zachwycone i nic dziwnego, bo dowożeni byli ekskluzywnymi białymi limuzynami niczym z teledysków 50 Centa, a na miejscu mieli do dyspozycji wszystkie atrakcje strefy VIP – mieli okazję zjeść sobie pstrąga z grilla i popić białym winem, dużo pysznego ciepłego jedzenia jak z wykwintnej restauracji plus wszelkiej maści alkohole.  Poza tym kontakt z polską publicznością, którą każdy z nich bez wyjątku sobie chwalił.


Okazuje się, że nie tylko ja tak postrzegałem klimat i organizację Tunnel Electrocity. Już pierwsze wasze komentarze były w podobnym tonie:


TurboNX: „To była najlepsza impreza mojego życia (…) Muza mmm niebo, po prostu niebo Wszyscy, którzy nie zdecydowali się – naprawdę macie czego żałować”


Kriseh: „Po prostu coś niesamowitego… Organizacja super, muzyka super, towarzystwo super (…) Gratuluję ekipie Soundtrade tej imprezy, naprawdę daliście czadu w pozytywnym oczywiście tego słowa znaczeniu, balet lata!”


Doktor Krtekov: „organizacja – chyba pierwszy event, do którego nie mogę  mieć ZADNYCH zastrzeżeń ”


Kethra: „Bosze było genialnie. Trudno opisać to co się działo. Miejsce wspaniałe jak na tego typu imprezę. Wspaniali ludzie, wspaniała muzyka. Jak dla mnie chętnie bym to juz nawet dziś powtórzyla


Prz3mo: „Klasztor Cystersów. W tą noc naprawdę stał się miasteczkiem światła i dźwięku… i dla niektórych miłości.”


Laif: „Impreza warta swej ceny, i w moich oczach jest to Event tego lata
(…) Sam pomysł z podestami i trybuną na wprost sceny trafiony w 100% rewelacja
Wizualizacje oraz oświetlenie-zrobiło swoje, czyli wielki zamęt w głowie a zniszczeniem zajęła sie muzyka której różnorodność  była ogromna”. 
 


Organizatorzy obiecywali, że będą znakomite efekty świetlne, że sceny będą blisko siebie, że będzie świetna, różnorodna muzyka nie musieli obiecywać, bo każdy widział line-up. Mieliśmy tu do czynienia raczej z kłopotem bogactwa – czasem ciężko było wybrać scenę (Marco V czy Lucca? itd), poza tym w time-table zaskakiwało to, że wielkie gwiazdy muzyki klubowej przemierzające czasem pół świata by zagrać (jak Van Helden) grały zaledwie po godzinie! Ktoś wspomniał, że spokojnie mogłoby być ich mniej, by mieli do dyspozycji choćby 1,5 godziny.



Każdy wchodzący na teren imprezy otrzymywał ulotkę z dokładną rozpiską, co gdzie i kiedy się dzieje, sceny rzeczywiście rozmieszczone były w rozsądny sposób, w kilka chwil można było sprawdzić każdą z nich (świetny pomysł z organizacją sceny Fly With Me, która miała osobne wejście i osobne wyjście). Trudno było się zdecydowac, gdzie się bawić, bo wszędzie panował fantastyczny klimat: bez względu na to, czy delikatne nuty serwował Raul Rincon, czy ostre bity Ben Sims. Dla tych, którzy nie zamykają się na jeden gatunek był to istny raj na ziemi. Rozmawiałem z wieloma uczestnikami eventu i wszyscy zachwyceni byli już kilka minut po wejściu na teren Electrocity – to było magiczne miejsce, w magiczny sposób działające na każdego, kto znalazł się w środku. Prawdziwe miasteczko, z doskonale przemyślaną infrastrukturą, gastronomii było sporo i to dobrej jakości, nawet na złocisty napój nikt nie narzekał. Jeszcze kilka razy zapewne wspomnę o scenerii, ale trudno do tego nie wracać – czegoś takiego nie dałoby się zbudować na potrzeby imprezy 🙂 Scenografia nikogo nie pozostawiła obojętnym – to ona poprawiała nam samopoczucie i tworzyła uczucie, że uczestniczymy w czymś wyjątkowym. „Impreza grzechu warta”, znalazło się kilku klubowiczy przebranych za mnichów.


Dodajmy, że klasztor był tylko jedną z wizualnych atrakcji tej nocy. Sceny również wyglądały profesjonalnie i okazale (może poza sceną w kościele, ale tam po prostu miało być inaczej – wnętrze klasztoru plus zielone i czerwone lasery zrobiły swoje).



Scena Electrocity wyglądała pięknie – za konsoletą był wielki zaokrąglony i wybrzuszony w naszą stronę ekran diodowy w kaształcie oka, dokoła niego plazmy, poza tym zielone i kolorowe lasery. Scena Run To The Sun też zaskoczyła trzema ekranami ledowymi , trochę innymi, o innej rozdzielczości (diody były bliżej siebie) – efekt piorunujący, do tego lasery i potężne nagłośnienie – chyba najgłośniej było właśnie tam. Przechodziłem między scenami z kilkoma zagranicznymi gwiazdami i wszyscy zachwyceni byli wyglądem scen, robili zdjęcia i dziwili się wręcz temu, co widzą. Nie można nie wspomnieć o czwartej scenie w czerwonym namiocie Marlboro, która wyglądała lepiej niż większość polskich klubów – czerwone kanapy, ciekawy wystrój i kolejny ekran ledowy za djem.. Szkoda tylko, że jak zwykle do namiotu Red Space nie mogli wchodzić niepalący – np palący mężczyzna z niepalącą kobietą zostawali więc na zewnątrz.


Świetnym pomysłem były występy grupy artystycznej Ocelot, która przygotowała ciekawe, niecodzienne przedstawienia akrobatyczne – w połączeniu ze spokojną muzyką stanowiło to dobry pomysł na chwilę oddechu między energetycznymi występami. Furorę zrobiły także profesjonalne, polskojęzyczne intra i outra – czy mi się dobrze wydawało, że był to głos Krystyny Czubówny?. Wielu wspominało o niezwykle ciekawych wizualizacjach – wszystkie sceny obstawiła ekipa Clockwork, w tym nowe twarze – wszyscy stanęli na wysokości zadania. Wizualizacje na ekranach diodowych zawsze robią wrażenie – elegancko prezentowały się również na czterech ścianach kościoła. Chyba jedynym minusem organizacyjnym był brak maty przy scenie Electrocity – narzekały zwłaszcza kobiety, które nie bawiły się raczej w pełnych butach. Coś mi się wydaje, że za rok będzie już inaczej. W porównaniu do poprzedniej edycji tym razem impreza była zorganizowana o niebo lepiej, kolejna edycja pewnie będzie jeszcze lepsza. Było dwa razy więcej ludzi (ok 10 tysięcy), za rok pewnie znów będzie dwa razy więcej, sądząc po opiniach każdy tam wróci i zabierze ze sobą znajomych, którzy tym razem w Electrocity nie wierzyli.


Czytając komentarze natknąłem się na opinie osób, które przyjechały z Białegostoku, z warmińsko-mazurskiego, spod Warszawy i wszyscy pisali, że warto było, cyt.: „czego się nie robi dla muzyki”. Jeśli chodzi o muzykę, mieliśmy ucztę! House, Electro, Techno, Trance, Progressive, były nawet fragmenty hip-hopowe, funkowe i breakbeatowe.



Scenę Electrocity zainaugurowali Maxx, Rodriguez i Neevald, który w trakcie soczystego, delikatnie elektrycznego seta otrzymał od swoich fanów 7 koszulek – na każdej z nich była jedna litera z „Neevald” (oczywiście wcześniej owe koszulki były na nich ubrane). Potem na scenie pojawił się niezwykle sympatyczny ciemnoskóry artysta czyli Crazy Cuts. Wspominał w wywiadzie, że w Polsce przeważnie gra różne odmiany house, ale w innych krajach pozwala sobie na mieszankę rocka, reagge, funku, a nawet muzyki klasycznej (!) i hip-hopu (nie lubi tylko „black music” czyli czarnej, komercyjnej muzyki lansowanej teraz przez MTV). Zagrał świetnie, dobre wrażenie zrobił zwłaszcza Jean Michel Jarre w wersji Benassiego. V_Valdi uspokoił nieco atmosferę, choć były też porywające momenty – kilka osób uznało jego set za jeden z lepszych. Potem szalał Matush, który zagrał wiele świeżych rzeczy, w tym swoją własną produkcję opartą na starym przeboju Foreigner „Cold as ice”. Tuż po nim pojawił się bardzo oczekiwany pierwszy zagraniczny gwiazdor sceny Electrocity czyli Francuz Antoine Clamaran. Wiadomo nie od dziś, że za konsoletą czuje się jak ryba w wodzie, set był perfekcyjny, sporo jego własnych kawałków (czasem tylko we fragmencie czy a’capella), sporo zaskakujących brzmień. Kto jednak słyszał go wcześniej w Kołobrzegu, mógł się czuć zawiedziony, bo repertuar powtórzył się prawie w 100 procentach! Od tego momentu do 7 rano scena Electrocity obsadzona była po prostu bajecznie – same zagraniczne gwiazdy z pierwszej półki, albo starzy wyjadacze jak Hardy Hard, albo młode talenty jak Lake i Leger.



Po efektownym pokazie fajerwerków wreszcie zobaczyliśmy najbardziej wyczekiwaną postać tej nocy – Armand Van Helden grał w Polsce po raz pierwszy. Nie trzeba nikogo przekonywać, że ten mający indonezyjsko – holenderskie korzenie artysta mieszkający na stałe w Nowym Jorku to jedna z większych legend klubowej sceny na świecie. Od kilkunastu lat jest szanowaną postacią, inspiracją dla tysięcy twórców house także u nas.  Zagrał bardzo ciekawie, inaczej niż reszta, zapewne w Stanach inne numery królują w klubach. Zabrakło jego największych przebojów, zagrał za to przeróbki „Out of Space” Prodigy i „Jump around” House of Pain. Opinie po jego występie były podzielone: najbardziej podobało się tym, którzy –jak podkreślali- nie są wielkimi fanami house, reszta wybrzydzała, że set był mało spójny, albo zbyt progresywny – nie wszystkich te rytmy porwały do zabawy. Podsumowując: technicznie bardzo dobrze, muzycznie ciekawie, ale nie dla wszystkich dobrze.


Następnie scenę Electrocity opanowały nowe, gorące nazwiska na scenie house: Chris Lake i Sebastien Leger. Oba sety były dość podobne jeśli chodzi o brzmienia – widać, że panowie są na bieżąco z nowymi trendami electro-house, które zresztą aktualnie sami wytyczają (zwłaszcza Leger, którego ostatnio wnzawiają wszystkie wytwórnie, z którymi w przeszłości współpracował i czasem na beatport.com pojawia się tygodniowo 200 jego nowych produkcji!)- zagrali sporą dawkę swoich własnych, świetnych i charakterystycznych klimatów. U Lake’a nie zabrakło „Changes”, „I found you” Axwella, Leger zagrał swoje najbardziej znane „Hit Girl”, był też m.in. „Bad Clock”, poza tym obaj zaserwowali dużo nowej, nieznanej muzyki, czasem bardzo wymagającej. Ciepło brzmiące progressive electro, często bardzo zaskakujące – bardzo nowoczesna muzyka, grana dość wolno, linie basowe jednak nawet najbardziej leniwego zaganiały na parkiet. Obaj świetnie bawili się za konsoletą, tańczyli i dawali do zrozumienia, że prezentują kawałki, które ich samych bardzo ruszają. Chris Lake po swoim secie został za konsoletą i słuchał, co gra Leger. Obaj też potem przysłuchiwali się temu, co wyczynia Tom Novy. Novy nie tylko dobrze się bawił, ale też jako jedyny z pomocą mikrofonu upewniał się czy dobrze się czujemy „Poland, are you still with me?” – kilka razy w ten sposób pobudzał publiczność. Sam potem trochę narzekał, że było za cicho i grane przez niego produkcje nie miały takiej siły przebicia, jakiej by oczekiwał. Zagrał swoje „Your Body”, była też tribalowa dub wersja „Samba de Janeiro”. Potem cała trójka wsiadła do limuzyny i odjechała wspólnie na lotnisko.


 


Kolejna godzina należała do Raula Rincona – ten pan bardzo mnie zaskoczył: zaczął od swoich charakterystycznych rytmów, potem było kilka nieco cięższych ciekawostek, a na koniec zaszalał zupełnie: usłyszeliśmy funkową, oldschoolową (niczym z lat 70-tych) wersję „Funk Phenomena”, a na koniec połamane Daft Punk.   Disco Boys, zdecydowanie najciekawiej prezentujący się wizualnie (czarne, farbowane włosy, duże czarne okulary i czarne kombinezony z napisem Disco Boys). Zagrali chyba najzabawniejszego seta, jakiego słyszałem. Niektóre numery były dosłownie „śmieszne”, rytmy konkretne, melodie lekkie, łatwe i przyjemne. Poczucie humoru na wysokim poziomie, co udowodnili efektownymi skokami ze sceny i kłanianiem się tańczącym paniom. Zagrali kilka break beatowych rytmów, co było doskonałym wprowadzeniem i zapowiedzią kolejnej gwiazdy czyli legendy parkietów Hardy Harda. Hardy na pytanie o popularność electro odpowiedział, że w niektórych częściach świata moda na electro już się skończyła – dzień wcześniej grał np. na Ukrainie i wszyscy chcieli, by grał breakbeatowo. Taki też był jego set na Electrocity – resztki publiczności przed siódmą rano przyjęły go bardzo ciepło: był to swoisty odpoczynek po szalonych poprzednich setach. Było kilka motywów electro, ale na łamanych rytmach, a na koniec ukłon w stronę publiczność czyli breakbeatowa wersja „For An Angel” PVD. Ostatnie trzy kwadranse należały do Inoxa, który mimo, że miał mniej czasu, zdążył zagrać więcej nagrań niż poprzednicy, szybko zmieniał utwory, dużo bawił się pokrętłami, zapętlał motywy, nieustannie majstrował przy granych produkcjach – a zagrał m.in. Friscia & Lamboy”Deep into your soul” i Chemical Brothers „ Do it again”.  


 


Najlepsze recenzje na scenie Fly with me otrzymali grający po północy Marco Bailey, Carla Roca, Ben Sims i Umek. Bailey był bezlitosny, podobnie Carla Roca, która według wielu komentujących nadrobiła to, co zepsuła Lucca (Lucca zaryzykowała początkiem seta, jak na nią bardzo spokojnym i melancholijnym i nie wszystkim się to spodobało). Podobnie kontrowersyjnie zaprezentował się Umek – jeśli znacie jego „Posing as me”, to możecie sobie wyobrazić, w którym poszedł kierunku. To już nie ten Umek co kiedyś, choć oczywiście cały jego set pełen był niesamowitych dźwięków – tempo jednak dużo mniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Dla mnie osobiście najlepiej wypadli stary wyjadacz Ben Sims (wybitnie interesująca postać, dużo miał do powiedzenia na każdy temat) i Chris Da Break, który wybrał chyba najbardziej ogniste nagrania, jakie istnieją na świecie – set absolutnie powalający na kolana. Słyszałem opinie, że fantastycznie zagrali też Alan White, Malec i Adam Toxic – te sety zapadły w pamięć, podobnie jak set Afrika Islam, dla jednych objawienie (chyba nie ma takiego drugiego na świecie, który miksuje utwory po 20 sekundach), dla innych porażka i parodia (niektórzy mieli problemy z tańczeniem, poza tym krytykowano zagranie „Destination Calibria” i..”Would you feel” C-Boola). Spodobał mi się jeden opis z komentarzy: „Był to bardzo chory set, ale w swej chorobie ultradobry”.



Ze sceny Run To The Sun najlepsze recenzje dostał, co było do przewidzenia: Marco V. Ten niepozorny człowiek za każdym razem wydobywa z tłumu maksymalną ilość energii. Gdy zapytałem go dlaczego przerzucił się na electro zaprotestował, że gra niekoniecznie electro – dobiera po prostu utwory pełne świeżości i energii, czasem są to nagrania electryczne, czasem nie, ważne by miały w sobie siłę. Większość komentujących pisała i mówiła o jego secie jako o miażdżącym, na tego pana zawsze można liczyć, co udowodnił wcześniej tego lata  w Kołobrzegu i Poznaniu – niektóre produkcje się powtórzyły, ale nikt nie narzekał. To pewnie jego zdaniem najlepsze w tej chwili kawałki na świecie. Dobrze ocenione zostały też sety Johna Marksa (ostry electro-trance na najwyższym poziomie), Wowka (bardzo szybko zagrany trance, w tym „Lethal Industry”) i Hazela (dużo energetycznych przebojów, w tym „Get up” Global Deejays. Na samym początku imprezy świetnego seta zagrał DJ Arc – pewnie jeszcze o nim usłyszymy, zagrał wyszukane electro, w większości nie rozpowszechnione jeszcze perełki.


Jeszcze kilka cytatów:


Sunrise_Wieleń:  „zastanawialiśmy się czy warto jechac 300km w Polskę, żeby być na tym evencie, zaryzykowaliśmy i … LEPSZEGO eventu w życiu nie przeżyliśmy a byliśmy juz na paru, Organizacja : REWELACJA! muzyka, scena ElectroCity na bardzo wysokim poziomie od początku do końca, coś wspaniałego, Kościół? coś niebywałego, robił ogromne wrażenie na bawiących sie ludziach”


Slalek11723 : „impreza perfect byłem na wielu imprezach także za granicą, ale takiej pieczołowitej i dopilnowanej do końca organizacji nie widziałem było akurat ludzi, dość dużo miejsca na każdej scenie, nagłośnienie bajka, nie było prawie przegłosów z 2 głównych scen”


Rey1986: „Byłem w tym roku na wszystkich większych eventach (RTX, Tiesto, Dancetination, SoS i coś tam jeszcze przeszło chyba) w ubiegłym roku również byłem prawie na wszystkim. Jednak ten event jest pierwszym którym komentuje, bo JEST ****…. WART UWAGI Było genialnie, może pominę tutaj kwestie muzyki, bo to zależy od gustu. Chodzi o organizacje, wszystko od nagłośnienia, przez obsługę, ochronę, sceny, wizualizacje, rozplanowanie imprezy, aż po parówki i klopy było zrobione super. Po obejściu wszystkich scen, przyjrzeniu się im z bliska tylko jedno cisnęło mi sie na usta…. jest po prostu genialnie, podesty, wizualizacje oraz oświetlenie scen i murów…. i to jak to wszystko było wkomponowane w mury klasztorne…. po prostu genialnie. Wszystko od A do Z przemyślane!”


DjMP: „ogólnie impreza dla mnie rewelacyjna, wszystko tak jak powinno być a nawet lepiej
brawo dla Soundtrade, jak w przyszłym roku będzie jeszcze lepiej to ja odpadam „


Co do efektów specjalnych, nie zabrakło pirotechniki. Fajerwerki o północy już stają się tradycją, w Lubiążu mieliśmy również bardzo ciekawy, kilkuminutowy pokaz. Jeden z komentarzy: „A Festiwal Ognia ( fajerwerki) – POPROSTU MAGIA A juz w ogóle to się zakochałem chyba w tej ostatniej partii fajerwerków, gdzie już wygasające po potężnym wybuchu powoli opadały w dół, zostawiając za sobą taką świetną poświatę, że wyglądało to tak, jakby organizatorzy rozciągnęli nagle nad imprezowiczami cieniutkie, błyszczące sznureczki. Ale jak już człowiek w końcu sobie uświadomił, że to nie są jakieś linki, tylko magia fajerwerków, pozostawał w POTĘŻNYM SZOKU.”



Na koniec mam złą wiadomość dla tych, którzy przegapili tegoroczną edycję TE: żadne zdjęcia, żadne filmy na youtube czy z telefonów nie są w stanie oddać atmosfery, która panowała między murami tego niesamowitego klasztoru. Takiej scenerii jak wspomniałem wcześniej, nie da się zbudować na potrzeby eventu, decyzja SoundTrade o takiej lokalizacji to strzał w dziesiątkę. Już sama sceneria powalała, a organizatorzy dorzucili do tego profesjonalne podejście do sprawy. „Oprawa lux”, jak ktoś to określił. Dodam, że od zagranicznych djów dowiedziałem się, że miło im się gra na tak pięknie wymyślonej imprezie, bo „na zachodzie w tej chwili liczy się tylko kasa, oszczędza się na oprawie, imprezy nie wyglądają tak dobrze”.  Poza tym Tunnel Electrocity 2007 było bardzo udanym eventem ze względu na panującą wszędzie kulturę, być może stało się tak dzięki temu, że w przeciwieństwie do stricte transowych imprez, dużo więcej było kobiet! Kobiety jednak wolą house, a mężczyźni siłą rzeczy zachowują się kulturalniej, gdy obok mają uśmiechnięte, radosne, świetnie bawiące się kobiety. Nie mam wątpliwości, że za rok będzie jeszcze lepiej. Ktoś napisał „Choćby na piechotę tam pójdę”.  To dobre podsumowanie, lepiej w jednym zdaniu tego wyrazić chyba nie można.


W galerii zdjęć znajduje się fotorelacja z imprezy.




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →