Wywiad

Kuffdam dla FTB.pl

Kilka lat temu John Steven, młody szkocki didżej i producent, wówczas jeszcze w duecie Kuffdam & Plant, przebojowymi „Summer Dream” i „Dream Makers” niepostrzeżenie wdarł się do klubowej świadomości. Niespotykane ujęcie wpływów uplifting i energetic w oldschoolowe ramy już wtedy wydawać się mogło staromodne. W tym przypadku okazało się jednak być receptą na sukces. „The Ones We Loved” czy „Meltdown” wcale bowiem od tej stylistyki nie uciekały, powtarzając wyniki poprzednich singli. Po miesiącach nieobecności na rynku wydawniczym Kuffdam powraca, tym razem sam. Pytamy o losy duetu, ale przede wszystkim – o „Network”, debiutancki album Szkota w szanowanej wytwórni Vandit. Planowany na wiosnę ubiegłego roku (by przekonać się o tym zajrzycie choćby na profil MySpace Kuffdama) krążek wreszcie został ukończony.



Ponad rok temu miałem okazję pytać Giuseppe Ottavianiego, który podobnie jak ty jest związany z Vanditem, o faktyczny stan duetu Nu NRG. Czytałem, że w tym wypadku różnicie się między sobą, ponieważ ty nie zerwałeś współpracy z Yiannisem (alias Plant – przyp. red.), decydując się tylko na jej tymczasowe zawieszenie ze względu na jego obowiązki rodzinne. Rozumiem, że w tej chwili nie pracujecie nad nowymi nagraniami?
Właściwie sytuacja wygląda nieco inaczej. Wciąż rozwijamy kilka wspólnych projektów. Yiannis miał wziąć również udział w przygotowywaniu albumu, lecz zobowiązania względem najbliższych spowodowały, iż musiał wycofać się z tych planów. W międzyczasie postanowiłem skoncentrować się na moich solowych kawałkach, które ukażą się w Vandicie po publikacji „Network”. Mimo to nadal współpracujemy ze sobą, ale po prostu z intensywnością mniejszą niż dawniej.


Co spowodowało, że zdecydowałeś się skupić na solowej karierze?
Długo rozmawialiśmy z Yiannisem na temat tego, jak wyobrażamy sobie rozwój duetu pod względem obciążenia i podróży zawodowych. Uznałem, że najlepszą decyzją, jaką mogę podjąć, jest położenie większego nacisku na moich indywidualnych dokonaniach. Już wcześniej samodzielnie komponowałem kawałki i miksowałem, toteż pomyślałem, że warto poświęcić im więcej uwagi, niż mogłem, formując duet Kuffdam &Plant.


„Burning Up” to pierwszy utwór, jaki mogliśmy usłyszeć od ciebie po dłuższej przerwie. Najpierw trafił na kompilację „Cream Ibiza” Paula van Dyka, a następnie został zaanonsowany jako singiel promujący twój album. Dlaczego wybrałeś akurat to nagranie?
Gdy tylko „Burning Up” zostało ukończone, wspólnie z ludźmi z wytwórni przeczuwaliśmy, że spośród wszystkich albumowych kompozycji najlepiej sprawdzi się w tej roli. Uważam, że to naprawdę solidny kawałek, a Paul van Dyk był nim zachwycony od momentu, kiedy przekazałem go Vanditowi. Jego wsparcie było decydujące.


„Burning Up” ukazało się z kilkoma ciekawymi remiksami autorstwa Grega Downeya czy Mango. Czy masz wśród nich swoją ulubioną interpretację?
Początkowo byłem oczarowany wersją Mango i często jej słuchałem. Jednak ostatnio sięgnąłem po remix Starkillers i Austina Leedsa, i to chyba on jest moim ulubionym.


Mimo iż „Network” to przede wszystkim efekt twojej indywidualnej pracy, to nie porzuciłeś stylu, z którego dałeś się poznać jako członek duetu Kuffdam & Plant. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że zawarłeś w nim kilka cech właściwych trance’owi z lat 90. Czy nie obawiałeś się skutków bycia niejako na bakier z trendami?
Prawdę mówiąc, nigdy nie zależało mi na tym, by podążać za modą. Dosadne i soczyste brzmienia transowe to powód mojej muzycznej egzystencji. Starałem się wprawdzie zawrzeć także kilka nowych dźwięków, szczególnie w „The Last Time” i „Turn Your Hand to This”, które są w pewien sposób zbliżone do house’u i electro, lecz wszystko i tak sprowadza się do trancowej ściany dźwięku jak w „No Way Out”.


Obecnie kolejne albumy popularnych producentów trance są często zdominowane przez nagrania wokalne. Na „Network” wyłącznie w „The Last Time” i „The Ones We Loved” odgrywają one większą rolę. Czy właśnie w ten sposób postrzegasz trance – jako muzykę przede wszystkim instrumentalną?
Przyznam, że nie zastanawiałem się nad tym głębiej podczas przygotowywania albumu. Czasem czujesz, że musisz umieścić partie wokalne, by dopełnić nagranie, czasem nie. To raczej prosty wybór, niż coś co koniecznie należy zastosować, by kawałek osiągnął sukces komercyjny. Być może to moja wada, lecz mam wrażenie, że muzyka nie potrzebuje słów.


Album zaczyna się nieznanym dotąd remiksem „Summer Dream”. Czy to twoja własna interpretacja, czy też powstała przy udziale Planta?
Każde z nagrań na swój sposób traktuje jak nasze wspólne. Yiannis chciał poświęcić więcej uwagi życiu rodzinnemu oraz zawodowemu na Cyprze. Praca w studio ma dla niego charakter drugoplanowy, więc przygotowując album zacząłem od wcielenia moich własnych pomysłów, z realizacją których nosiłem się od dawna. Jednym z nich była właśnie chilloutowa wersja „Summer Dream”, która chodziła mi po głowie bardzo długo. Melodia po prostu zasługiwała na taką aranżację i jestem szalenie zadowolony z efektu końcowego.


W „The Last Time” możemy usłyszeć wokalistkę Lo-Fi Sugar, Heather Pollock, która wcześniej śpiewała w nagraniach Paula van Dyka i grupy Starchaser.
Tak, skontaktowałem się najpierw z Vanditem, który porozumiał mnie z Heather. Wiesz, trudno znaleźć dobre wokalistki, zatem pomoc ze strony wytwórni była bardzo wartościowa, bo już chwilę później mogłem przekazać Heather mój pomysł. To świetna dziewczyna i miło wspominam współpracę z nią. Właśnie kończę kolejny utwór, w którym wspierała mnie wokalnie. Powinien ukazać się w ciągu kolejnych miesięcy.

„Network” reprezentuje dwa oblicza trance’u: najpierw bardziej progresywne, a następnie upliftingowe i energetyczne. Który z nich jest ci bliższy?
Z pewnością ten drugi z nich. To na nim wychowywałem się poprzez lata, toteż kocham go najmocniej. Każdy dobry set czy impreza potrzebują jednak odpowiedniego zbudowania klimatu, progresji i flow, które zabiorą cię w podróż od początku do końca. To właśnie starałem się osiągnąć tworząc taką strukturę albumu.

Czyli to połączenie odzwierciedla także sposób, w jaki budujesz swoje występy na żywo…
Właśnie tak. Jak mówiłem wcześniej, dobry set nie zaczyna się tak po prostu na 140 BPM i kończy w tym samym stylu. Powinien porwać cię ze stanu początkowego i zainteresować na tyle, abyś poczuł płynne przejście od rozpoczęcia do samego końca. W ten sposób pracował mój umysł podczas układania kolejności nagrań. To chyba zaburzenie obsesyjno-kompulsywne (śmiech).


Albumy trancowych artystów są często krytykowane ze względu na brak zróżnicowania bądź przewidywalność. Jak starałeś się z tym walczyć?
W pracę nad „Network” włożyłem dużo serca i uczucia. Jestem dumny z rezultatu, wiedząc, że starałem się stworzyć wspaniałe melodie, dźwięki, zachowując odpowiednią rozmaitość. Oczywiście inni mogą komponować utwory, które nieustannie będą brzmiały identycznie, lecz to nie dla mnie, nie w moim stylu. Mam nadzieję, że pozostali mogą to potwierdzić.


„Network Jam” zaskakuje typowo psytrancowym bitem i tempem. Czy chciałbyś stać się bardziej rozpoznawanym w tym środowisku?
Wspaniale byłoby wydać kilka kolejnych kawałków w tym właśnie klimacie. Psytrance odgrywał znaczącą rolę w moich setach w ubiegłym roku, a „Network Jam” to właśnie próba moich umiejętności na tym muzycznym polu.


Pozostańmy jeszcze przy psytransie… Podczas swojej audycji „Club Damage” również często sięgasz po utwory reprezentujące ten gatunek muzyczny. Czy traktujesz to jako rodzaj ucieczki przed komercjalizacją trance’u, drogę, którą powinna obrać większość didżejów transowych?
Wow, naprawdę nieźle się przygotowałeś, bo udało ci się dobrze mnie tu podsumować. Dźwięk psy konkretnie mnie nakręca, a w dodatku znajduje wiele kawałków, które świetnie zgrywają się z transowym brzmieniem, jeśli chodzi o tempo i flow. To pozwala mi zachować odrębność względem większości didżejów, ale kierowałem się tu przede wszystkim zamiłowaniem do dźwięków i struktury psytrancowych utworów.


Album zamykają dwa wcześniej wydane utwory – „The Ones We Loved” i „Dream Makers”. Dlaczego wybrałeś właśnie te kawałki zamiast innych, mniej znanych pozycji?
„Dream Makers” i „The Ones We Loved” były tak wielkimi hitami, że trudno byłoby mi je pominąć podczas przygotowywania albumu. Mając to na uwadze, wróciłem do pracy nad nimi, zmieniając nieco aranż „The Ones…” i eksponując ostrzejszą, mocniejszą linię basu w „Dream Makers”. Te dwa nagrania były kluczem do tego, co robię obecnie, więc musiały znaleźć się na „Network”.
  
Nie obawiasz się reakcji fanów na zamieszczenie tak dobrze znanego materiału?
Nie pozostaje mi nic innego, jak powiedzieć, że ten album to dla mnie odzwierciedlenie pozycji, w której obecnie się znajduje. Bez tych nagrań nie byłoby to możliwe, zatem chciałem je na nim zawrzeć. Zgadzam się, że to stary materiał, ale postanowiłem nad nim ponownie popracować, dbając o to, by znów brzmiały aktualnie. Mam nadzieję, że każdy będzie cieszył się nimi na nowo.


Nad „Network” spędziłeś ponad rok, lecz są również producenci, którzy nie kryją, że nagrali album zaledwie w ciągu miesiąca bądź dwóch. Co o tym sądzisz?
Jestem pewien, że są zdolni to zrobić w tak krótkim okresie. Ja jednak pracuję w pełnym wymiarze godzin, a muzyka to dla mnie pasja. Niekiedy brakuje mi czasu, by poświęcić jej tyle uwagi, ile bym chciał, przez co niektóre projekty realizuję dłużej. Wciąż priorytetem jest zarobienie na utrzymanie, a muzyka wypełnia mi czas wolny. Wolniejsze tempo prac w studio nie martwi mnie tak długo, jak końcowy rezultat pozwala mi cieszyć się nim na zawsze.


Jonas Steur niegdyś otwarcie przyznał, że jego debiutancki album miał być przepustką do trancowej pierwszej ligi. A jak ty upatrujesz rolę „Network”?
Trudno zrobić przełom w gatunku muzycznym, w którym praktycznie wszystko zostało już wcześniej dokonane. Dopóki nie wprowadzisz własnego stylu, co – powiedzmy szczerze – zdarza się niewielu, myślę, że podbicie świata to prawdziwe wyzwanie. Mam nadzieję, że uda mi się wydawać na tyle interesująca muzykę, że skłoni ona ludzi do częstego zaglądania na moje występy, dobrej zabawy bądź wywoła u nich dreszcze. Jeśli przynajmniej część z tych życzeń się spełni, będę usatysfakcjonowany z mojej pracy.


Jakie są twoje plany na przyszłość? Czy zastanawiałeś się już nad kolejnym singlem z płyty? Który twoim zdaniem ma największy potencjał interpretacyjny? 
W tej chwili jestem zajęty trasą promującą album i nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł zaprezentować kolejne kawałki. Jeżeli chodzi o następny singiel, to rozmawiałem już z Vanditem i uważam, że „The Last Time” mogłoby sprawdzić się w tym charakterze, ale i „No Way Out” zostało wspaniale odebrane, więc sprawa nie jest jeszcze zamknięta. Na pewno dam wam znać!




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →