News

Tiësto Club Show – relacja FTB.pl

Od kilku lat mamy tę niewątpliwą przyjemność regularnie gościć największe postaci świata klubowej elektroniki, podczas gdy fanom muzyki rockowej koncerty ich ulubionych grup w kraju nad Wisłą kojarzą się z cyklami o zdecydowanie mniejszej częstotliwości. Z tego też względu ci bardziej wybredni gotowi pomyśleć, że przecież Tiësto był w Polsce przed rokiem, przed dwoma laty, i przed trzema…  Jednak o tym, że nie jest to zasadny powód do marudzenia, przekonywał już sam koncept widowiska. Jak sięgam pamięcią, jakkolwiek zawodną, wyłączając występ w 2004 roku w leszczyńskim Klubie Relaks, tegoroczny show w Centrum Stocznia Gdańska był najbardziej kameralnym. I choć w tych okolicznościach słowo „kameralny” nabiera zupełnie nowego znaczenia, to nie da się ukryć, że zgromadzona publika oraz samo miejsce imprezy były kilkukrotnie mniejsze niż te, z którymi przywykliśmy wiązać live sety Tiësto. Gwarantowało to przede wszystkim bliższy kontakt z samym didżejem, a osobom, które bez względu na okoliczności bawiły się pod samą sceną… jeszcze bliższy. Dodajmy do tego samą specyfikę obiektu, a lista przyczyn, dla których każdy fan muzyka pominąć tego wydarzenia po prostu nie mógł, jest wystarczająco bogata.





Gdy mowa o charakterystyce miejsca, niekoniecznie chodzi o historię i znaczenie Stoczni Gdańskiej. Ta ostatnio, ze względu na wątpliwej jakości debatę publiczną w naszym kraju, stała się symbolem wprost wyświechtanym. Fanów Jeana Michela Jarre’a również uspokajam – ewentualnych porównań czy odwołań nie będzie, choć czasem nasuwają się mimowolnie, a stylistyka ostatniego albumu Francuza daje pełnoprawny mandat do takowych. No dobrze, miejsce. Miejsce jak na zaproponowane przeznaczenie było nieomal pionierskie i na swój sposób wyjątkowe. Mimo iż różniło się ono zasadniczo od początkowego celu, to industrialne elementy pozostały. Drabiny, niezamaskowane rury, dźwigi, różne tabliczki, w tym ta najbarwniejsza –  z napisem „Kibel tutej”, lecz o to już posądzałbym inwencję organizatorów. Wszystko to mogło wydawać się surowe i szorstkie, i pewnie na pierwszy rzut oka takie właśnie było. Dla mnie była to jednak duża ulga od zdobniczego i kolorystycznego przesycenia niektórych festiwali.


Zresztą miejsce podobało się nie tylko mnie, ale sądząc po opiniach, również  wielu pozostałym uczestnikom. Wreszcie, podobało się samemu Tiësto oraz innym didżejom. Mimo tych zalet należy wspomnieć także o stronach, które wymagałyby poprawy. Doskwierał brak odpowiedniej wentylacji, przewiewności budynku, ale ten przynajmniej w pewnym stopniu pomniejszała możliwość szybkiego orzeźwienia przy otwartych obok sceny drzwiach wyjściowych. Komunikacja z nim w godzinach 0.00 – 3.00 z wiadomych względów była jednakże wyraźnie utrudniona, a nie tylko w najbardziej zatłoczonych miejscach było wówczas wyjątkowo duszno. Na dancefloorze było ciasno, lecz to należy odnieść wyłącznie do seta głównej gwiazdy oraz przestrzeni na wprost sceny. W bocznych sektorach tak tłoczno już nie było, nawet niedaleko samej muzycznej areny. Natomiast wraz z upływającym czasem coraz bardziej uwypuklała się niedostateczna ilość kanap, na których można by – choćby na chwilę – odpocząć.




Warm-up to trochę niewdzięczna rola. Jak dobrego seta nie zagrałby odpowiedzialny za niego DJ, zazwyczaj ze względu na wczesną porę gromadzi on niewielką publikę. Tym razem zadanie to powierzono Charliemu, który – dodajmy to od razu – wywiązał się z niego bardzo dobrze. Wprawdzie mnogość tech-housowych bomb niejednych mogła wprawić w zakłopotanie i zdezorientowanie co do profilu imprezy, jednak już od początku oczywiste było, że nie można jej sztywno klasyfikować jako widowiska ściśle trancowego. Od ery epic trancowego Tiësto dzielą nas przecież lata, podobnie jak sam styl od czasów świetności, a artysta otwarcie już przyznaje, że nie czuje się skrępowany ramami jednego gatunku. Przyznaję, że moja bądź co bądź ograniczona percepcja muzyczna nie pozwoliła mi rozpoznać tożsamości znakomitej większości zaprezentowanych przez Charliego utworów. Mimo tego przynajmniej dwa z nich – za sprawą wokalnych sampli – były wyjątkowo czytelne. Mowa tu o kończących set mniej lub bardziej frywolnych interpretacjach kawałków „Where’s Your Head At” Basement Jaxx oraz „Smooth Criminal” Michaela Jacksona. Oba spotkały się z fantastycznym przyjęciem osób zgromadzonych pod sceną, lecz oddać należy, że cały wewnętrznie spójny set dosłownie rozgrzał wszystkich bawiących się. Swoją drogą odbiór drugiego z wymienionych nagrań to chyba tylko niewielki zwiastun tego, z czego wszyscy dobrze zdajemy sobie sprawę: że muzyka Jacksona zawsze będzie obecna. Pomyśleć, że była to dopiero zapowiedź najbliższych kilku godzin.




O 21 kontrolą reakcji publiczności zajął się Venti Otto. Nie tylko konsekwentnie kontynuował w stylu poprzedzającego go Charliego, ale dodał jeszcze więcej ognia i wyrazu wydawałoby się wystarczająco dosadnym bitom. W dodatku świetnie korelowało z tym ekspresywne zachowanie samego didżeja. Zresztą każde inne, a na pewno typową dla Digweeda czy Craiga powagę, trudno byłoby sobie w tej sytuacji wyobrazić. Set Ventiego Otto stał pod znakiem dwóch ubiegłorocznych hitów Funkagendy, czyli „What the Fuck” i „Man with the Red Face” (tu z Markiem Knightem). Chociaż odtwórcze, bo wykorzystujące kolejno również popularne wzorce autorstwa Fatboy Slima i Laurenta Garniera, to właśnie te kawałki Adama Waldera wywołały najbardziej entuzjastyczną odpowiedź zebranych, ze skandowaniem głównego motywu „what the…” włącznie. Odważne czerpanie Funkagendy z utworu Normana Cooka zasługuje przynajmniej na minimum pobłażliwości z tego względu, że ten drugi też bez oporów sięgał dawniej po rozmaite sample.




Triumwirat polskich didżejów, którzy podgrzewali atmosferę przed pojawieniem się najbardziej oczekiwanej postaci wieczoru, dopełnił Adamus. Mając na uwadze także poprzednie sety, chyba nikt nie oczekiwał, że zagra w pełni w swoim stylu. Zamiast tego stworzył udany pomost właśnie między wcześniejszymi wolnymi, acz dziarsko kołyszącymi dźwiękami a mimo wszystko spodziewanie bardziej trancowym show Tiësto. Swoje półtorej godziny zaczął od brzmień stylistycznie zbieżnych z tymi, jakie pojawiały się w secie Ventiego Otto, grając między innymi jeden z największych przebojów w karierze Junior Jacka – „E Samba”. Później, pośród różnych odcieni house’u, pojawił się remix „Silence” Delerium oraz „Deep at Night” dwóch Finów – Ercoli i Heikkiego L. Każdy z nich w swój sposób odwoływał się do pewnego wycinka w karierze Tiësto. Interpretacja „Silence” to kompozycja dziś o statusie – co tu dużo mówić – kultowym. Pomimo że za tym określeniem nie przepadam, to w tej sytuacji trudno o trafniejsze. Z kolei ze względu na typowo deadmau5owy sidechaining w remiksie „Deep at Night” przypominają się niedawne sety Holendra, bardziej stonowany styl, stanowiący połączenie trance’u i house’u, no i oczywiście „Contact” Glenna Morrisona. W końcu Deadmau5 w nagraniu otwierającym szóste „In Search of Sunrise” miał swój wymierny udział. Adamus zamknął już pozycjami stricte trancowymi, co przynajmniej w pewnym stopniu zrekompensowało kilkuminutowe opóźnienie występu Tiësto, spowodowane wcześniejszymi wywiadami dla Radia Eska i DJ Magazine Polska / FTB.pl.




Zniecierpliwionych jednak nie brakowało. Wypełniona po brzegi sala i tłum zgodnie krzyczący „TIE-STO” tworzyły niepowtarzalny efekt. Kto jeszcze zastanawiał się, dlaczego Tiësto wzorem Armina van Buurena czy Ferry’ego Corstena nie porzucił pseudonimu artystycznego i nie działa w świecie muzyki pod swoim nazwiskiem, teraz poznał odpowiedź. Ten jest po prostu idealny. Niebywale dźwięczny i chwytliwy, kilkukrotnie powtórzony, w końcu wywołał pierwszoplanową postać wieczoru. DJ już od przyjazdu był odprężony i zrelaksowany. To samo dało się odczuć, obserwując całego trzygodzinnego seta. Nigdy nie podzielałem opinii osób krytykujących brak odpowiedniego kontaktu Tiësto z widownią, bo uważam, że żyjemy w czasach wystarczająco przesiąkniętych dosłownością, a nadto DJ to przecież nie maskotka, która ma robić pajacyki za deckami. Fani oczekujący spontanicznego zachowania Tiësto i lepszej niż na wcześniejszych imprezach komunikacji, która ze względu na profil wydarzenia zapowiadana była jako jeden z jego niekwestionowanych atutów, nie mogli czuć się zawiedzeni.

Było blisko dziesięć minut po północy, gdy z głośników wybrzmiały pierwsze bity „Bright Morningstar”, a na scenie pojawił się tak niecierpliwie oczekiwany Tiësto. Z kilku powodów nie zamierzam kryć radości, że intro przybrało taką właśnie postać. Nagrany wspólnie z BT utwór sygnalizował początek zdecydowanie wyraźniej niż „Hide and Seek” Imogen Heap przed dwoma laty we Wrocławiu, a w dodatku w gronie kawałków z „Elements of Life” jest chyba jednym z najbardziej niedocenianych. Melodia trochę nieodgadniona, trochę orientalna, ale wejście wyraziste i niezapomniane. Przy okazji warto wskazać na stylistyczne podobieństwo względem najnowszego singla BT – „Rose of Jericho”, który niedawno ukazał się nakładem Black Hole. Tuż po melodyjnym i instrumentalnym wstępie pora na kolejną analogię względem seta podczas polskiej odsłony trasy Elements of Life. Wtedy to „Body of Conflict”, oparte na melodii z albumowej wersji utworu „Element of Life”, dla duetu Cosmic Gate było dopiero nieśmiałym powrotem po długiej nieobecności. Dwa lata później już wiemy, że Chagall i Bossi znów są jednymi z liczących się postaci sceny, a zagrane „Not Enough Time” dla nikogo nie stanowiło tajemnicy.




Było słowo o powrocie BT, Cosmic Gate. Trzeci utwór to z kolei powrót znanego także z „Magik Five – Heaven Beyond” klasyka – „Fiji” Atlantis i Avatar. Chciałoby się westchnąć i zapytać: „Jeszcze jeden remake?”. W końcu w pewien sposób krępują i hamują one rozwój sceny, która ostatnio ma się nie najlepiej, czasem zupełnie bezczelnie rozprawiając się z dorobkiem muzyki. Z drugiej strony często jest to jedyna szansa, by bawić się przy utworach z lat 90., które zazwyczaj znamy wyłącznie z różnego rodzaju zapisów, oficjalnych bądź nie. To przesądziło o tym, że „Fiji” poruszyło mną jak mało który z kolejnych utworów, mimo że zawsze bardziej podobała mi się bliźniacza wersja, a mianowicie Hydro – „Utopia”, dobrze znana ze światowego tournee Oakenfolda w 1999 roku. Jej oprawa tworzy jeszcze ciekawszą i pełniejszą synergię z mistycznymi wokalami.

Po tak transowym wstępie Tiësto podryfował na dłuższą chwilę w stronę house’u, miejscami przeplatanego z electro. Połączenie to na pewno bardzo taneczne, aczkolwiek najwięcej emocji wzbudził we mnie muzyczny kameleon ostatnich miesięcy – „Lamur” Guya J. Pierwsze, charakterystyczne dźwięki tego modern housowego numeru, dodatkowo w zawadiackiej aranżacji będącego obecnie w życiowej formie Hiszpana Henry’ego Saiza, wywołały u mnie zdziwienie. Krótkie zdziwienie. W końcu główny motyw „Lamur”, zwłaszcza w autorskiej wizji, jest bardziej trancowy niż gro innych, tak zadeklarowanych kawałków, a wkręcające przeskadzajki Saiza z gracją i taktem napędziły housową część seta. Tuż po nim następny cover. Melodia „First Rebirth”, obchodząca w tym rok swoje szesnaste urodziny, nadal wywołuje dreszcze. Próżno chyba szukać lepszego dowodu nieśmiertelności utworu. O pozostałych elementach z wersji Denisa the Menace’a i Big World można już zapomnieć, ale festiwalowego wykopu trudno im odmówić.




Wśród następnych, zdominowanych wokalnie pozycji pełen synkretyzm stylowy i zróżnicowanie artystycznych wizytówek oryginalnych wykonawców. Popularne ostatnio „We Are the People” projektu Empire of the Sun, tu w remiksie polskiego duetu Wawa, oraz „Sex on Fire” zaproszonych na tegorocznego Open’era Kings of Leon przecięło wciąż dobrze znane „Beautiful Things” Andain. Nie dziwi, że Tiësto nie zapomniał też o „DJ” Benny’ego Benassiego, ponieważ na moment przed występem wyznał, że jest pod wrażeniem jego nowych brzmień. Serię nagrań wokalnych, w której pojawiły się wreszcie i dwa kawałki Tiësto – remix „Love Lockdown” oraz „I Will Be Here” (w ubiegłym tygodniu informowaliśmy o nim na łamach portalu), przerwało najcieplej przyjęte „Lethal Industry” o paradoksalnie zgoła odmiennym tonie. Nucone na głos, obok wielokrotnie gremialnie skandowanego „TIE-STO”, było jedną z najwyrazistszych reakcji świetnie bawiącej się publiki.

Trzecia godzina show Tiësto rysowała się jako amalgamat jego własnych muzycznych dokonań. Specjalny aplauz otrzymało wprowadzające w nią „Tears from the Moon”, przez większość poznane już przed usłyszeniem unikalnej barwy głosu Sinéad O’Connor. W 2007 roku podczas trasy promującej album „Elements of Life” podobnie odebrane zostało „Rain Down on Me” holenderskiej grupy Kane, pochodzące zresztą z tego samego okresu, co wcześniej wspomniane nagranie Conjure One. Osobiście życzyłbym sobie trochę więcej nagrań z tamtych lat, mając w pamięci radość wzbudzoną przez magikowe „Open Our Eyes” Insigmy dwa lata temu. Kawałków z „In My Memory” jednak nie było, ale szczerze wątpię, by oczekiwane przeze mnie „Suburban Train” czy „Obsession” wywołały szaleństwo choć zbliżone do tego, które zrodziły pierwsze bity „Traffic” i „Love Comes Again”. Wydane w ciągu jednego roku single przyniosły chyba największy przełom w całej karierze didżeja. Nic w tym niezwykłego, że skojarzone zostały dosłownie w mig. Niezwykły był natomiast rezultat, jaki osiągnięto poprzez zsynchronizowanie wyświetlanego na ekranie tekstu ze śpiewem BT. Same wizualizacje oraz gra świateł trafnie rozpoznały i spełniły swoją funkcję. Stroniły od maksymalizmu i efekciarstwa, nie przysłaniając tym samym blasku muzyki, pierwszoplanowej postaci przedstawienia i świetnie współpracującej z nią widowni.




Nie było nagrań z okresu sprzed 2002 roku, ale tylko wprost. Do reedycji, które wystąpiły w pierwszej części seta, dodać należy egzaltowane motywy z „I’m not Alone” Calvina Harrisa oraz nieznany remix „In the Dark”. Te przypominały boom na euforyczny Dutch trance i w konsekwencji „Airwave” Rank 1 oraz bigroomowe riffy „Madagascar”. Przed ostatecznym, prawdziwie emocjonalnym zrywem znalazło się jeszcze miejsce dla nieco odświeżonego „Kernkraft 400”. Wprawdzie do wyświetlanych obrazów nie mam żadnych zastrzeżeń, lecz można tylko pomyśleć, co by się działo, gdyby w parze z brudnym, szorstkim motywem zestawiono jeszcze bardziej zwariowany teledysk. Świeżo wydane „The Wolf” irlandzkiego producenta Paula Webstera z początku może nie bardzo oddaje obiecany ton zakończenia, jednak odkryty podczas breakdownu motyw od razu przypomniał mi klimat „In Search of Sunrise 4” i powabne „Beyond” Inner Stories. Zaraz po nim jeden z najbardziej rozchwytywanych i chwalonych producentów trancowych ostatniego roku – Arnej, a ściślej biorąc – jego dawny projekt. Wydawało się, jakby łącząc „The Wolf” i „Lift Off”, Tiësto chciał poderwać także tych, którzy do CSG przyszli z zamiarem usłyszenia trance’u najczystszej postaci i najwyższej próby. Mało? No to jeszcze remix „The Scientist” Coldplay, którego odbiór był na pewno przyjemniejszy, jeśli wcześniej nie widzieliście ekscesów Woody’ego van Eydena właśnie przy tym kawałku. Set zakończyło „He’s a Pirate”, nagranie, które ze względu na klasyczny, filmowy przerywnik w połączeniu z pełnym impetu elektronicznym motywem o swej epickości nie musi przekonywać w żaden inny sposób. Gdy na płynący z telebimu apel rozległy się spontaniczne krzyki, czasem w bardziej skonkretyzowanej formie, Tiësto podpisywał właśnie słuchawki, które po występie tradycyjnie trafiły do jednej z osób bawiących się pod sceną.




Kto wie, czy czas występu drugiego z zagranicznych didżejów, Sieda van Riela, nie był jeszcze bardziej niewdzięczny niż ten, który wyznaczono na otwarcie oraz zamknięcie imprezy. Zaraz po zejściu Tiësto ze sceny parkiet się wyludnił. Szkoda, ponieważ set Sieda był naprawdę solidny i reprezentował wszystkie najnowsze trendy, jakie rządzą holenderskim trance’em. Minimalistyczne, tech-trancowe bity, podobne budowanie punktów kulminacyjnych, a one same – na zasadzie kontrastu – często bardzo melodyjne oraz dokładnie konstruowane. Nagrania, które w błyskawicznym tempie uczyniły van Riela jednym z najbardziej wpływowych producentów nowej fali, stanowiły niewielką część jego półtoragodzinnego show. Zamiast tego DJ sięgał zarówno po kawałki już świetnie sprawdzone, jak i niemal premierowe. Było więc dobrze znane „The Girl You Lost to Cocaine” w Sandera van Doorna oraz comeback osławionego projektu Purple Haze tego niezwykle popularnego w Polsce muzyka. Nie ma wątpliwości, że mroczny i niepowtarzalny drive „Bliksem” zawładnie parkietami jeszcze nieraz, nie czyniąc tu wyjątku względem dotychczasowego dorobku Ketelaarsa. Przyznam, że spodziewałem się utworów jeszcze dźwięczniejszych, brakowało mi szczególnie ubiegłorocznego „Rush”. Występ Sieda van Riela to jednak nie tylko płaszczyzna muzyczna. Trzeba bowiem przyznać, że jak na didżeja trancowego jest to postać wyjątkowo nietypowa i barwna. Jego pełna luzu postawa, liczne tatuaże i trzymany w ręku papieros stanowią krwisty kontrapunkt dla ostatnio coraz mocniej lansowanego wizerunku didżeja w eleganckiej koszuli oraz nienagannej fryzurze. Najbliższe miesiące pokażą, jak rozwinie się kariera tego rozdartego między trzema czołowymi holenderskimi wytwórniami muzyka. Jak wiadomo, mimo stosunkowo krótkiego stażu współpracował już z Black Hole, Spinnin’ i Armadą. Od pewnego czasu Sied pracuje nad debiutanckim albumem i wciąż zagadką pozostaje, w którym z wymienionych ukaże się „Riel”. Tymczasem bardziej wyrazistych ram nabiera kompilacja van Riela – „In Riel Time”. Natomiast incydent tak szeroko dyskutowany po imprezie musiał ostatecznie przybrać postać raczej bagatelną, ponieważ Holender nie wspomniał o nim w wiadomości na Twitterze.




Rozpoczynali podczas tegorocznego Trance Xplosion, natomiast tym razem przyszło im zaprezentować ostatniego seta imprezy. Mowa rzecz jasna o Second Mind, którzy na Club Show stawili się w dwuosobowym składzie. Pierwsze minuty ich występu to wyraz chęci zbudowania płynnego i jednolitego przejścia z dźwięków, jakie proponował Sied van Riel. Sukcesywnie przechodzili w kierunku bardziej harmonijnych, nośnych transowych rejonów, grając już po około 30 minutach autorski mash-up Daniela Kandiego, na który składały się „Deep Psychosis” oraz przebojowe „Burned with Desire”. W zbliżonym klimacie kontynuowali już do końca, chwilami urozmaicając show kawałkami z groovy electro bassline’ami. „Faces” Andy’ego Moora i Ashleya Wallbridge’a to tylko wyjątek od upliftingowej sensacji. Tę, podobnie jak na lutowej imprezie, ponownie sponsorował norweski projekt FKN i Jahala. Chłopaki poświęcili też odpowiednio dużo miejsca nagraniom pretendującym do klasyków gatunku. Oprócz wyżej wymienionego „Burned with Desire” usłyszeć można było „Forever” Smitha i Pledgera, dziś działających najczęściej indywidualnie, jak i remix Ferry’ego Corstena do „All I Wanna Do”. Może oceniając na zimno dobrany repertuar, chciałoby się zobaczyć w nim również przynajmniej jeden bądź dwa odważniejsze kawałki, jednak o tej porze pozostałym w sali osobom właśnie eteryczny uplifting zdawał się odpowiadać najbardziej.




Spośród dotychczasowych występów Tiësto w Polsce nie był to set ani najdłuższy, ani opatrzony najbardziej okazałą oprawą. Nie należał również do tych, które zgromadziły najliczniejszą publiczność. Jednak z pewnych powodów pamiętany i dyskutowany będzie na pewno długo. Nawiązanie fantastycznych relacji z publicznością, które nawiasem mówiąc, nie jest wrażeniem odosobnionym, jednych przekonało, że Tiësto nie jest beznamiętnym rutyniarzem, pojawiającym się na scenie tylko z konieczności. Innych upewniło w przekonaniu, że didżej, który zainteresował ich tą muzyką kilka, kilkanaście lat temu, wcale się tak nie zmienił. Zmieniła się przede wszystkim własnie muzyka. Czy Tiësto Club Show da początek nieformalnemu cyklowi imprez, podczas których będziemy mogli spotkać gwiazdy muzyki klubowej przynajmniej w odrobinę bardziej kameralnym gronie niż otoczenie festiwalowe? Jeśli tak, to pewnie już wkrótce się o tym przekonamy, a jeżeli nie, to pozostając w sferze życzeń, pozwolę sobie wyrazić chęć przeżycia seta na wzór tego z amsterdamskiego Melkweg w 2000 roku, który jest lepiej znany jako szósta część serii „Magik”. Właściwie wystarczy tylko pierwsze trzydzieści minut, bo następne najprawdopodobniej spędziłbym w punkcie medycznym.

Listę utworów, jakie pojawiły się podczas Tiësto Club Show, znajdziecie na forum.




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →