Soundtropolis 2009 – relacja FTB.pl
Przeżyjmy to jeszcze raz – od imprezy w Ogrodzieńcu minął już ponad tydzień, czas na chłodno, z perspektywy i z dystansem zanalizować to co działo się podczas tegorocznej edycji Soundtropolis. Oto relacja FTB.pl, autorstwa Przemka Bollina.
Pomimo renomy wśród letnich festiwali, w tym roku Soundtropolis nie miało łatwego zadania na poprawienie frekwencji. Zatrzęsienie muzycznych wydarzeń na przestrzeni kilku dni pokazało, że południowa Polska muzyką żyje! Wystarczy wspomnieć koncert U2 na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Ile to ma wspólnego z muzyką elektroniczną, ktoś pewnie zapyta? Za przykład wystarczy „Pop” z 1997 roku (milion sprzedanych egzemplarzy w Stanach Zjednoczonych) i singel „Discothèque”, remiksowany przez Howie B. (producenta Bjork i Trickiego) oraz breakbitowca Hexadecimal, którego wersja znalazła się na „The Best & The B-Sides Of 1990-2000”. Koncert w ramach 360° Tour można było dopatrzyć się innej zbieżności z clubbingiem. Scena w kształcie pająka przypominała tą z Sensation, zresztą wykorzystanie świateł i telebimu również. Na koncercie Irlandczyków pojawił się nawet taneczny akcent w postaci „I’ll Go Crazy If I Don’t Go Crazy Tonight”. Okazuje się, że nawet rockmani lubią czerpać z elektroniki. Wydawałoby się, że „techno” jest jednym z najbardziej niezrozumiałych słów na świecie, zwłaszcza dla wielbicieli rocka. Trzeba w tym zabawnym podziale na gatunki muzyczne odnaleźć emocje, które pozwalają odkryć coś nowego w nas samych. Tak było na OFF Festiwalu. Co tam robiły bity? Porywały do tańca bez podziału na kategorie. Sprawcą zamieszania polski elektroduet Skinni Patrini, który okazał się świetną propozycją na klubowe noce. Ich niespożyta energia zaraża pozytywnymi emocjami, która pęcznieje z każdym ich numerem. Niebawem wydadzą kolejną płytę „Remixes”, z nowymi wersjami utworów, więc szukajcie ich w klubach! Nie dbając o podziały muzyczne można było z rozpędu pojechać na Soundtropolis 2009, który stał się miejscem spotkania z muzyką.
Ach ten zamek! Nie ma drugiej takiej imprezy, miejscówka powoduje szerokie uśmiechy za każdym razem. Agencja MPT tym razem postarała się jeśli chodzi o oprawę – dużo LEDów, dużo ciekawie rozmieszczonych świateł i stroboskopów. Wyglądało to imponująco. Wśród bawiących się ludzi można było dostrzec kilka egzotycznych widoków, jak taniec trzech gości na wysokości Dziedzińca, w samych spodenkach (o godzinie 23 było 15°C). Kilku innych superbohaterów szykowało się do lotu z jednej z najwyższych ścian zamku. Był też jeden okaz, który tańczył w pidżamie skrzyżowanej z kitlem szpitalnym (wolałem nie podchodzić zbyt blisko, stąd pewności nie mam) i z torebką na ramieniu, siostry Basen jednak nie znalazłem. Wyobraźni nie brakowało również starszemu panu, który przyszedł w zielonych okularach i kosmicznym kapeluszu. Na następny festiwal zabieramy rodziców i dziadków, raz się żyje!
W dniu festiwalu okazało się, że nie pojawi się Dominik Eulberg, na występ którego przyjechała spora część publiczności. Pokazał się na Śląsku podczas ostatniej edycji Nature One na Muchowcu i zrobił furorę, powtórki jednak nie będzie. Pojawiły się z tego powodu nagłe zmiany w rozkładzie jazdy, o których niestety nikt w porę się nie dowiedział (program był wywieszony w mało widocznym miejscu i nie był podawany przy wejściu, w przeciwieństwie do program na Mayday). Scenę na Dziedzińcu zamknięto pozostawiając kartkę z wyjaśnieniem: „w trosce o stan ruin, druga scena odwołana”. Na placu boju pozostała Scena Główna, która tej nocy była miejscem najróżniejszych niespodzianek.
Wszystko zaczęło się od polskiego akcentu, jakim był DJ Marks, który w rytmie galopującego konia grał i gromadził publiczność pod sceną. Zapowiadało się naprawdę dobrze również od strony technicznej, oświetlenie było o wiele ciekawsze, niż rok temu. Co do nagłośnienia, w tym momencie trudno było ocenić, bo było jeszcze zwyczajnie za cicho. Za konsolą pojawił się Grzegorz Es, znany z serii Electro Shock w katowickim Inqubatorze oraz wspomnianego już wcześniej Nature One. Jego sety są pewnego rodzaju historią, którą opowiada z charakterystycznym wstępem, delikatnym rozwinięciem i zakończeniem. Nie ma w tym gwałtownych skoków napięć, dysproporcji. Jego występ był płynnym przechodzeniem z minimalu w electro. Przy czym nie zabrakło produkcji Dirty Stuff Records, labelu Siasi z którym ściśle współpracuje. Techniczne momenty wgniatały w ziemię, a całość brzmiała świeżo i przystępnie, i – dodajmy – duuużo wolniej niż w przypadku Marksa. Nieprzypadkowo znalazł się wśród gwiazd 10. edycji Mayday Polska. Na koniec zaprezentował oryginalną wersję „Billie Jean” nieodżałowanego MJ. Dodatkowy plus za ten gest i zasłużone brawa.
Po technicznych akcentach fiński moździerz Tab. Miał się pojawić razem z Super8, ale stało się inaczej. W ubiegłbym roku na Zamku zagrał Alex MORPH oraz Woody van Eyden, którzy trancowym uderzeniem powalili publikę. Nie gorzej było tym razem. Aktywny za mikserem Tab, będąc jedynym spoza technicznego świata nie miał łatwego zadania. Do Ogrodzieńca zjeżdżają przecież fani takich numerów jak „Nothing But You” Paula Van Dyka czy „Do You Dream” Markusa Schulza, a on spełnił ich oczekiwania. Było tu wszystko czego fan trancu powinien oczekiwać: energia oraz odpowiednie wyważenie pomiędzy radiowymi hitami, a produkcjami ze skandynawskiej sceny, jak „Elektra”. Pokazał, że potrafi porwać publikę oraz dostosować styl do technicznej formy imprezy. Wzbogacił set o mocniejszą stopę i głębszy bas, co ułatwiło odbiór pozostałej części uczestników. Na zakończenie, jak na patriotę przystało – ich własne „Helsinki Scorchin'”.
Na scenie pojawił się zaskakujący w poprzedniej edycji Moritz Piske. Jego set przeszedł szerokim echem, czego dowodem bardzo dobra godzina występu w tej edycji. Poprzednio zaprezentował mocno techniczny set z elementami minimalu. Tym razem surowe techno wzbogacone o funky-house! Kiedy w głośnikach pojawił się Gilles Peterson było jasne, że Moritz poszerzył swoje muzyczne horyzonty, szczena poszła w dół. Nie obyło się niestety bez problemów technicznych, które pojawiły się na samym początku jego występu. Przyznał potem, że właściwie dobrze się stało, bo publiczność wsparła go oklaskami, na dowód wsparcia. W końcu nie na darmo artyści z całego świata dobrze wspominają występy w Polsce. Potem poszło już zgodnie z planem, choć dopiero pod koniec jego seta zrobiło się głośniej. W porównaniu z 2008 rokiem było chyba jednak nieco ciszej.
Czas na Westbama. Mówi się o nim: Pope of Techno. Dopóki nie zejdzie ze sceny, wciąż będzie podziwiany i szanowany przez pokolenia wychowane na jego muzyce. Dzisiaj odgrzewa kotlety, ale ma do tego prawo, w końcu to jego utwory. Do dzisiaj w jednej ze stacji o formacie klubowym słuchacze proszą w telefonach o „Agarthę”. Fenomen! Tym razem zagrał bardzo energetycznego seta w oparciu o breakbeat i electro, co rozpaliło publiczność do czerwoności. Wydaje się, że jego 44 lata są zaletą, a spore doświadczenie zdobyte za konsoletą procentuje umiejętnym dobieraniem materiału, najczęściej tego sprawdzonego.
A może robi to z sentymentu, bo jak sam przyznaje: „po prostu biorę w danym momencie kawałek i czuję, że porwie publikę. Takie poczucie przychodzi z czasem, dlatego nie zakładam co będę grał”. Doświadczenie przydało się przy kłopotach technicznych, kiedy jak sam przyznał po występie zagrał „United States of Love”, a w innym trudnym momencie „You Can`t Stop Us” The Love Committee. Po zejściu ze sceny był bardzo tym sfrustrowany i wyraźnie stracił dobry nastrój. Nie można było tego powiedzieć o publice, która wciąż reaguje na „Beatbox Rocker”, nawet jeśli pojawił się w radiowej wersji.
Od tego momentu było coraz techniczniej, sprawy w swoje ręce wzięli kolejno Valentino Kanzyani i Brachiale Musikgestalter. Przed swoimi setami przyznali zgodnie, że poznawanie muzyki to najlepszy sposób na spędzanie wakacji i to nie tylko na festiwalu: „trzeba brać ile tylko można i szukać nowych możliwości”- stwierdzili BMG.„Chcę zaskakiwać publiczność, bo prezentowanie muzyki na żywo jest dla mnie próbą sił. Jeśli tylko widz zapyta ‘co to było? Nie znam tego, niezłe’- to będzie to mój sukces. To będzie znaczyło, że mi się udało”- przyznał Valentino. Od słów do czynów!
Valentino Kanzyani, DJ znany z kolaboracji z Umkiem pokazał ciekawe połączenie techno z chłodnym jak poranna rosa housem. Rozmarzone melodie przenikające w mocny bit, choć trudno w to uwierzyć, ale nie mierziły w uszy. Nie wiem jakiego on kleju używa, ale to wszystko trzyma się kupy i wprowadza w bardzo pozytywny stan. Wydawałoby się, że jego sety znacząco odbiegają od jego LP, ale ich klimat pozostaje. Przykładem mroczne „Late Night Shadows”, które doskonale wpisało się w scenerię zamku.
Kanzyani zrobił to, co udało się w ubiegłym roku Liebiengowi- przeniósł nas w inny wymiar. I gdy publika szykowała się do odlotu… zabrakło prądu. Można zrozumieć awarię agregatu, to się zdarza, ale kilkunastominutowa cisza była chyba największą próbą dla garstki ochroniarzy. Swoją drogą, ciekawe jakie myśli chodziły im wtedy po głowie. Na szczęście do żadnego incydentu nie doszło. Szkoda tylko wysiłków Valentino, który przy drugim podejściu nie miał wielkich szans na wznieceniu żaru pod sceną. Tym bardziej, że do już do końca nie tyle jego seta, ale i całej imprezy (z chwilowymi przebłyskami), nie działała oprawa świetlna. Jak stwierdził zthrx: „liczy się muzyka, a nie efekty specjalne”.
Brachiale Musikgestalter mieli być czarnym koniem i byli, bo już samą obecnością za deckami zdobyli sympatię widzów. Dwójka młodych, energicznych facetów z totalną szajbą na punkcie muzyki i na dodatek z poczuciem humoru. Na każdym kroku urozmaicali swój live-act o oryginalne wstawki. Mocnym przykładem był moment wejścia tandetnego dźwięku z czasów (na ucho) lat 90., a chwilę potem soczystego hardtechno. Było mocno schranzowo, ale nie jednolicie. Porywali i bawili, a w pewnych momentach można było parsknąć śmiechem. BMG nie wyobrażają sobie innej formy od live-actu i chwała im za to! Oby więcej ludzi z pasją do tworzenia, a nie do zarabiania pieniędzy.
Zamykający tegoroczny program Soundtropolis Robert Natus pozostał w klimacie schranzowym, ale nie zagrał zgodnie z oczekiwaniami najbardziej wytrwałych. Według Misqa „według mnie jakoś spokojnie, za spokojnie”, z drugiej strony może to i dobrze, że przy wschodzie słońca pojawił się bardziej wyważony set. Przydało się nieco wytchnienia, w końcu sporo się działo na zamku w Ogrodzieńcu. Choć z drugiej strony – wielu przybyłych odliczało minuty do porannej masakry, a tymczasem Natus postanowił sięgnąć po mniej masakryczne beaty niż zwykle.
W poprzednich latach Soundtropolis przebiegało bez większych zakłóceń i przykrych niespodzianek, tym razem agencja MPT musiała zmierzyć się z kilkoma przeciwnościami losu – miejmy nadzieję, że limit na kolejne lata się wyczerpał i kolejne edycje będą znów idealne. Wszystko wskazuje na to, że fanów technicznych brzmień w Ogordzieńcu w następnych sezonach nie zabraknie, mimo rekordowej liczby festiwali w tym roku na Soundtropolis zjawiło się więcej klubowiczów niż kiedykolwiek wcześniej. To sygnał dla organizatorów, że o byt imprezy w Ogrodzieńcu nie muszą się martwić. Muzycznie było ciekawie, dla każdego coś miłego – od brejków Westbama po tribal-funk-house Moritza, techno szaleństwa BMG i fascynującą podróż Kanzyaniego. Można się było wybawić, i o to przecież tu chodzi. See you za rok!
Tekst: Przemek Bollin
Foto: Krzysztof Kuznowicz