News

Electrocity 4 – relacja FTB.pl

Nie wiem czy zauważyliście, ale w komentarzach po Electrocity dominowały określenia typu „Mega!”, „Masakra!”, „Zajebiście!”, „Pełen kozak!” i tak dalej. Rzadko tak się dzieje, żeby zdecydowanej większości klubowiczów impreza podobała się równie mocno. Nie mogło być jednak inaczej, skoro agencja Soundtrade po raz kolejny dołożyła wszelkich starań, żeby cała organizacja eventu dorównywała poziomem zestawowi artystów, i robiła porównywalne wrażenie do widoku tego niezwykłego klasztoru. Te trzy elementy łącznie dają efekt Electrocity, który sprawia, że co roku do Lubiąża przyjeżdża więcej osób spragnionych niesamowitych wrażeń. Spójrzcie na foty i zobaczcie jak wyglądały sceny – produkcja na najwyższym poziomie, koniecznie sprawdźcie na youtube jak wyglądały intra, poszukajcie filmów z zapierającego dech pokazu fajerwerków, znanego jako Festiwal Ognia… Co do muzyki – tu mieliśmy Festiwal Gwiazd Wielu Gatunków, ale po kolei.




Aż chce się napisać: „Ach, te festiwale”. Najpierw narzekamy na time table, a to na równoległe godziny dwóch interesujących nas występów, a to na wczesną bądź późną porę pojawienia się któregoś z artystów. Potem misternie przygotowujemy plan zwiedzania, staramy się go zapamiętać albo chociaż dobrze w nim orientować, ostatecznie otrzymując pewnego rodzaju prywatne time table. Gdy jednak przychodzi do realizacji, okazuje się, że spontaniczność znów jest ponad wszystkim. Drobne przesunięcia w układach czasowych poszczególnych scen – czasem na prośbę lub w wyniku kompromisu samych artystów, niespodziewane zauroczenie setem, który wcześniej, na chłodno uważaliśmy za mijający się z naszym gustem, czy w końcu nastrój podczas wieczoru korygują na bieżąco wcześniejsze ustalenia, pomniejszając przy okazji całą wartość tego oto, wydawałoby się, sprytnego planu. To wszystko sprawia, że wspomniany namysł nad spędzaniem kilkunastu eventowych godzin coraz częściej traktuję jako formę wypełnienia ostatnich chwil przed imprezą i ogarniającego zniecierpliwienia. Mimo to dołożyłem wszelkich starań, żeby w sobotę, o 7 rano, wracać do domu bogatszy o doświadczenia z muzyką, z którą wcześniej nie miałem kontaktu lub kontakt miałem znikomy. Zgodnie z kolejnością imprezowego TT, rekonstrukcję zacznijmy od sceny głównej, czyli Electrocity.

Ta, co właściwie naturalne, od początku skupiała najliczniejsze grono osób, co jednak pozostało nie bez odpowiedzi ze strony sceny Gate to Hell, tłumnie obleganej już o 19. Pół godziny później arena należała do duetu Wet Fingers. Rozległy się krótkie, nośne motywy w morzu naprawdę tłustych bitów, a więc stylistyce, która była motywem spajającym właściwie wszystkie występy na tej scenie. Wśród nich między innymi nowy, tegoroczny remix „Let the Sun Shine” formacji Milk & Sugar, a tuż po nim temat znany z „Right Here, Right Now” Fatboy Slima z uderzeniem, które rozkwitało na takim nagłośnieniu. Stąd też nie mogło zabraknąć gościa, który dobrze wiedział, jak zrobić z niego właściwy użytek. Mowa oczywiście o Adamie Walderze, znanym lepiej jako Funkagenda, niewątpliwie jednym z najbardziej sensacyjnych artystów ubiegłego roku. W otoczeniu zgromadzonego hardware’u, w tym także laptopa, wyglądał dość niepozornie, jednak muzyka rozwiała wszelkie ewentualne wątpliwości. Jego set zdobił melodyjny riff z „Clocks” Coldplay oraz oczekiwane „What the Fuck”. Nagranie, tu w wyraźnie zmodyfikowanej wersji, miało przecież wymierny udział w zeszłorocznym sukcesie Funkagendy. Mimo miesięcy od premiery wciąż chętnie sięgają po nie liczni didżeje, często bez względu na swój własny styl. Mogliśmy przekonać się o tym także podczas Electrocity, o czym dokładniej później. Sam DJ momentami starał się chyba aż zbyt mocno, doświadczając przy tym krótkich problemów technicznych. Jednakże wciąż utrzymywał kontakt z publicznością, przepraszając za zakłócenia, po czym ruszył ze zdwojoną siłą – tym razem z retro-acidowym chwytem.





Mówią na to fidget-crunk-electro-hop-house. Nie pytajcie mnie, co to znaczy, po prostu posłuchajcie Crookers. „Happy Birthday!” Modeselektor, album utrzymany we względnie podobnej konwencji, okrzyknięto barwną odpowiedzią na panujący minimalizm. W przypadku Crookers minimalistyczne przez chwilę mogło wydawać się co najwyżej ich zachowanie na scenie, a dokładniej – schowanego w cieniu Francesco. „Day 'N’ Nite”, a więc nagranie, które z hukiem przedarło się do współczesnej muzycznej popkultury, można odbierać nie inaczej, jak tylko skromną zapowiedź tego, co włoski duet zaprezentował live. Wrażenie potęgował fakt, że Andrea Fratangelo i Francesco Barbaglia wyglądali bardziej jak zagraniczne gwiazdy, które na festiwal trafiły zupełnie przypadkowo, po kolejnym niewypale z hiphopową imprezą w naszym kraju. A co potem? Potem były już tylko zadziorne melodie i mnóstwo soczystych, brudnych electro bitów. Ostatnie chwile przed północą należały do V_Valdiego. Ponieważ było już ciemno, cała oprawa odsłoniła wszystkie swoje wdzięki. Nadszedł czas show. Zagrał hit tego lata, „When Love Takes Over” Davida Guetty, w stricte klubowej aranżacji, cierpliwie czekając przy tym na reakcję publiczności, by uderzyć potem bodajże z „Maferefumeco” grupy Einzelkind. Tuż po północy wizualny punkt kulminacyjny imprezy – Festiwal Ognia, a więc kilkuminutowy, fantastyczny pokaz sztucznych ogni, poprzedzony zapowiedzią Krystyny Czubówny.





Drugą część wieczoru otworzył Felix Da Housecat. Otworzył? Ha, wejście smoka! Remix „Blue Monday” grupy New Order to obok interpretacji „Yé Ké Yé Ké” jedna z absolutnie przełomowych pozycji połowy lat 90. Świetna progresja melodii i kwas Rolanda po blisko piętnastu latach nadal jeżą włosy. Felix zagrał na totalnym luzie, z polotem i humorem, o czym mogliśmy się przekonać także podczas próby mikrofonu. Do motywów rockowych, które tej nocy wybrzmiewały nieraz, dodał „Smells Like Teen Spirit” Nirvany. Kiedy wróciłem na zakończenie jego seta, towarzyszyło mi trudne do wytłumaczenia wrażenie, jakby zbudowany klimat zdradzał chicagowskie pochodzenie didżeja i zawierał w sobie hiphopową nutę. Ona sama obecna była też w ciągu długiej i obfitej kariery kolejnego artysty o amerykańskich korzeniach – Kenny’ego „Dope” Gonzaleza. Znany również jako współtwórca projektu Masters at Work, przedstawił różne odcienie muzyki house. Pojawiły się tak brzmienia nowsze, mniej oczywiste, jak i te bliższe klasycznej definicji pojęcia, przepełnione uczuciami i pozytywną wibracją, w skrócie: soulfulowe. Być może to mało widowiskowe, momentami wręcz ospałe zachowanie Kenny’ego Dope’a, być może to atrakcje na innych arenach przyciągnęły część publiczności sceny Electrocity, która w trakcie seta nowojorczyka nieco wyludniała.





Przed trzecią w nocy nadszedł czas chyba najbardziej kontrowersyjnej postaci całego festiwalu – Mr. X. Reakcje na jego występ były naprawdę skrajne – od ostrej krytyki stylu miksowania, a właściwie jego braku, po pochwały za taneczne i nakręcające atmosferę kawałki. Tych było bez wątpienia w jego secie najwięcej. Szybkie, odważne i często karkołomne przejścia pozwoliły mu jednak stworzyć  istny muzyczny kalejdoskop przebojów ostatnich lat. A to, jak był on bogaty i przekrojowy, niech zobrazuje zestawienie ze sobą „Beatbox Rockera” WestBama i podbijającego ostatnio niemieckie listy przebojów „I Know You Want Me” Marlona. Dla jednych było to zbyt dużo, przez co wybrali sety pozostałych didżejów, dla innych zaś Mr. X to po prostu, cytuję, dobry wariat. I na tym stańmy.





O 20.30 występ rozpoczynał Funkagenda, natomiast tuż przed czwartą, a więc w przeciwległym momencie imprezy, Laidback Luke, którego sylwetkę z Walderem łączy dużo więcej. Tak jak ubiegły rok na afisz wypchnął pierwszego z nich, tak 2009 należy do Luke’a van Scheppingena. Na jego nagrania trafić można w tracklistach didżejów różnej muzycznej proweniencji, ba, supportuje go nawet Tiësto, który przyznał zresztą przed lipcowym występem w Gdańsku, że jest to obecnie jeden z jego ulubionych muzyków. Zachowanie Luke’a było pełne energii i tyle też energii przez ponad godzinę oddał zebranej publiczności. Sięgnął po znakomitą część swoich prac – remiksów i pozycji autorskich, ale największe emocje wzbudziły chyba kawałki The Prodigy, a szczególnie drugi z nich – „Breathe”. Zagrane tuż obok zanuconego tłumnie motywu „7 Nation Army”, było najbardziej porażającym momentem seta. Zwieńczenie dzieła należało do polskich didżejów – Inoxa i Marco Saville’a. Kto czekał choć na chwilę wytchnienia, czekał jeszcze długo, chyba że zadowolił się momentem prezentacji wchodzącej na scenę gwiazdy. Ani bowiem grający od godziny piątej Inox, którego wcześniej można było spotkać w innej roli i z tego względu tej nocy napracował się z pewnością najbardziej, ani Marco Saville nie myśleli, aby definitywnie zwolnić. W secie pierwszego z nich pojawił się nawet transowy motyw „Advanced” (to dla tych, którzy nie mieli jeszcze dość muzyki Marcela Woodsa, bądź przegapili jego występ), zaś dopiero bębny występującego razem z Marco Saville’em Dziubeego do pary z aurą wschodzącego słońca wyzwoliły uczucie odprężenia. Mimo pory ochota do zabawy wciąż nie opuściła wielu osób, co bez wątpienia stanowi najlepsze podsumowanie tego, co działo się na Electrocity.





Scena Fly with Me już przed występem pierwszych gwiazd miała pewien atut względem innych – miejsce. Nie ukrywam, że znając line-up, liczyłem na przynajmniej odrobinę głębokich, hipnotyzujących, a nawet subtelnych dźwięków, w które takie otoczenie tchnęłoby nowe życie. Jak było? Widząc dobre kilka minut po 19 zapowiedź Mindfuckers, pomyślałem, że znów coś, a właściwie ktoś, zakłóci występ Poziom X. Tak na szczęście się nie stało i niewiele ponad godzinę później mogłem już oglądać zapowiedź didżeja, a wkrótce i jego samego. Kilka miesięcy temu, na łamach DJ Magazine, w jednym z cyklicznych felietonów niejako tłumaczył, dlaczego dziś tempo jego setów nie jest już tak wyśrubowane, jak dawniej. Tym razem nie dawkował emocji, od razu kontynuując w klimacie poprzedzającego go wrocławskiego duetu. Było konkretnie, surowo i energetyzująco, a prościej… Na poziomie. Tak aż niemal do 22, a więc ponadprogramowo i to pewnie dzięki temu sam koniec miksu uświetniły bardziej muzykalne kawałki. Najpierw „Lullaby” grupy The Cure, stawiam na remix kolektywu SOS z „Balance 013”, co sugerował rozwój melodii, a potem kompozycja objawienia tego roku i tego lata. Trio Moderat, bo o nim mowa, szturmem zdobywa wszystkie festiwale, więc jeśli nie mieliście jeszcze okazji poświęcić im przynajmniej dłuższej chwili, to prawdopodobnie już po minucie fantastycznego „A New Error”, z wgniatającym w podłogę arpeggio, planujecie wieczór z ich albumem. W tym miejscu warto poświęcić kilka słów wyświetlanym wizualizacjom, które niekiedy opowiadały wręcz całe historie. Imponujące zróżnicowanie tematyczne, ciekawe kolaże i kreatywne podejście podkreślały, że zupełnie niepotrzebny jest kolosalnych rozmiarów ekran, by dać miejscami wprost przytłaczający rezultat.

To wszystko skusiło jeszcze więcej osób do odwiedzenia klasztoru, a dla nieprzekonanych znalazł się następny argument. Właśnie około 22 swój sprzęt zainstalował pierwszy z zagranicznych didżejów sceny Fly with Me – Nic Fanciulli. Brytyjczyk w ostatnich latach sukcesywnie zyskiwał rozgłos autorskimi nagraniami jako Skylark z jednej strony i kolejnymi kompilacjami w renomowanych labelach – z drugiej. Dzięki nim u Fanciullego zauważyć można ostatnio coraz odważniejsze skłanianie się w stronę techno pozbawionego housowych naleciałości. Miałem nadzieję na coś w tonie „Belize” bądź niedawno wydanego „Deseo”, gdy przyszedł czas Anji Schneider. W tej części seta, której miałem okazję słuchać, nie udało mi się spotkać nic podobnego, jednakże mogło to wpłynąć tylko pozytywnie na muzyczną ciągłość i konsekwencję widowiska, wiedząc, co czeka nas już około 2 w nocy. Słuchających Marco Caroli, wiodącej postaci włoskiej sceny techno, grającego zaraz po szefowej Mobilee, nie zniecierpliwiły nawet krótkie problemy techniczne. Część z nich pewnie czekała już na najbardziej zagadkowy punkt programu – show „Æther”. Dyrygowany przez Luciano, a związany z Cadenzą kolektyw, perkusja Omriego Hasona oraz wizualizacje gości z Microchunk miały dać jakość dotąd nieznaną. Być może to właśnie te zapewnienia samych autorów wprost rozdęły oczekiwania niektórych, przez co czuli niedosyt. Pozostałych „Æther” wprowadził (niemalże) w stan hipnozy. Należy dodać, że ważnym elementem odbioru było utrzymanie samego kontaktu wzrokowego z tym, co dzieje się na scenie. Ze względu na jej płaskie, praktycznie równoległe usytuowanie względem odbiorcy, nie zawsze było to możliwe, co mogło zaważyć na końcowej ocenie obserwujących „Æther”. Przy okazji warto polecić inne interesujące przedsięwzięcie – wyjątkową symfonię Joriego Hulkkonena, w której zasiadł między innymi Jesper Dahlbäck. Materiał na jej temat można obejrzeć na YouTube.

Po live akcie Luciano znak do radykalnej zmiany stylistyki dało charakterystyczne „Let’s Go Techno!”. Klasztor należał do Erica Sneo i odtąd było już tylko srożej. Podobno zagrał tak do posłuchania. Moja percepcja, ze względu na rzadki kontakt z takimi brzmieniami cokolwiek zaburzona, podpowiadała mi coś innego, ale słysząc dźwięki Pet Duo, związku nader osobliwego, nie mam wątpliwości, że moi  sąsiedzi muzykę tę natychmiast oznaczyliby jako don’t try this at home. BPM nie szczędziła też Kami Lee, chociaż widok osób, które po przeciwnej stronie sali zbierały siły na podróż powrotną, podpowiadałby, że grają tu jakiś kosmiczny ambient. Jednak nawału wrażeń tej nocy nie mogła wytrzymać nie tylko zgromadzona publika, ale i sam klasztor.





Z uwagi na swoje położenie scena Run to the Sun miała chyba największe problemy, by zatrzymać na dłużej zwiedzające teren osoby. Nieszczęśliwie – dla niej samej – znajdowała się gdzieś między punktami docelowymi, czyli areną główną a wejściami na sceny Fly with Me i Gate to Hell. W zamian za to szybko dała odpowiedź, dlaczego nie nazywa się po prostu ‘Trance’, bo taką przecież etykietę najczęściej się jej przypina. „Archangel” Buriala na zakończenie seta Carlo Calabro i szalona fuzja tech trance’u i electro house’u u Vincenta Vika pokazywały, że muzycznie Run to the Sun jeszcze nieraz wyjdzie poza ustalony sztywno kanon. O 20.30 występ rozpoczął ostatni przed północą polski DJ, Krzysztof Chochłow. Otworzył chyba swoim najnowszym singlem – „Dark Side of the Sun”, by w zbliżonej, techowej i minimalistycznej – jak na trance – stylistyce kontynuować przez następne minuty. Przebojowe i wciąż wywołujące wrzawę „What the Fuck” wysnuło muzyczną paralelę (chwilę później ten utwór na scenie głównej zagrał sam Funkagenda), a remake’i „People are Strange” The Doors i „Beatbox” Dial M For Moguai wzbudziły podobny aplauz.

Ronald van Gelderen w Polsce bawi dość często, co nie powinno dziwić, jeśli spojrzeć by, w jak szybkim tempie jego występ wypełnił wydzielone pod sceną miejsce. Jak zwykle był bardzo ekspresyjny i wyrazisty. Wiele razy pokazał przecież, że doskonale wie, jak ważny w show biznesie jest wizerunek sceniczny. Apogeum nadeszło wraz z kolejnym tego wieczoru utworem The Prodigy – „Omen”. Podobnie jak w trakcie wybrzmiałego wcześniej autorskiego „This Way”, Ronald nucił słowa utworu, a gdy chwycił za mikrofon, wszystko wskazywało na to, że na głuchym nuceniu wcale nie poprzestanie. Jednak tym razem Holender ograniczył się do podziękowania za wspólnie spędzony czas. Ekstrawertyczna natura van Gelderena rysowała się jeszcze jaskrawiej, gdy sąsiadujący występ Wippenberga umożliwiał bezpośrednie zderzenie manier obu didżejów, ukazując dosłowną oszczędność w wyrażaniu emocji u drugiego z nich. W drodze do Wrocławia czytałem wywiad, jaki niemiecki artysta niedawno udzielił dla extradj.com. Zdradził, że współtworząc Aquagen, świetnie uzupełniał się z Gino, który czuł się najlepiej, grając podczas imprez o większym profilu, podczas gdy Olaf wolał kameralne imprezy w klubach. To chyba właściwie tłumaczy wspomnianą ekonomię sceniczną didżeja. Muzyka była za to w pełni wymowna. Wippenberg grał przede wszystkim własne kompozycje – nagrania solowe i remiksy, które po reaktywacji projektu tak szybko wywindowały go na pozycję jednego z najbardziej interesujących producentów modern trance’u. Motyw główny z „Chakalaki” na otwarcie spotkał się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem publiki. Mną zaś szczególnie szturchało „Front”, również ubiegłoroczne nagranie Wippenberga, lecz tym razem firmowane przez alias Sphaera. Urok analogowych syntezatorów zawarty został tu w pełni, epicka melodia znakomicie roznosiła się w miejscu, które było przecież dla niej stworzone, a mięsiste electro linie basowe, z których muzyk jest dobrze znany, stopniowo podnosiły napięcie. Poza tym zabrzmiały również absolutnie premierowe kawałki – remiksy do „Kidsos” Ingrosso i „Home” Paula van Dyka. Nawiasem mówiąc, usłyszeć w nim można Johnny’ego McDaida, dawnego wokalistę grupy Vega 4, z którą PVD nagrał szalenie popularne „Time of Our Lives”.





Mimo nawet największego wysiłku żaden z didżejów nie był w stanie dorównać spektakularnemu charakterowi występu Infected Mushroom. Nie mam tu na myśli samej muzyki, poziomu artystycznego i tym podobnych. W przypadku izraelskiej grupy już sam widok psytransowej kapeli (sic!) jest zdumiewający, a zdziwione twarze osób traktujących wówczas Run to the Sun jako element przejściowy między Electrocity a którąś z pozostałych scen mówiły wszystko. Wprawdzie nie jest tajemnicą, że część fanów psychedelic odwróciła się od grupy ze względu na bardziej komercyjną ekspozycję Infected Mushroom, ale nie sądzę, aby również oni wobec tego live aktu pozostali całkowicie obojętni. Warto zauważyć, że w końcowy obraz show równie mocno jak wokalista zaangażowani byli instrumentaliści, co z kolei dla zespołów rockowych jest czymś raczej rzadko spotykanym i wyróżnia głównie charyzmatycznych wirtuozów. Psytrancowy epizod na scenie dopełnił Christopher Lawrence, który obok zdecydowanie bardziej komercyjnego, rezydującego w USA Anglika, Paula Oakenfolda, jest obecnie jedną z najbardziej wpływowych postaci w środowisku amerykańskim. Tak jak podczas widowiska stworzonego przez Infected Mushroom, nagłośnienie oraz wizualizacje tworzyły niezakłóconą synergię z muzyką. Szybki kick był punktualny i ostry, a oprawa graficzna nie odstępowała go nawet na krok. Lawrence znany jest z umiejętnego łączenia psytrance’u z nagraniami uchodzącymi za mainstreamowe. Miksując zeszłoroczną kompilację „Global Trance Grooves”, bez wahania wybrał „And Then” Rank 1 i Jochena Millera. Natomiast swojego seta podczas Electrocity zamykał debiutanckim kawałkiem Danny’ego Powersa – „Eternal Call”, które jednak ze względu na UK-trancową estetykę zupełnie niepostrzeżenie wdarł się między pędzące psytrancowe numery.





Zmęczeni zawrotnym tempem mogli odpocząć. Lange już od pewnego czasu sięga w pierwszej kolejności po modne, electro trancowe kawałki z monumentalnymi breakdownami. Niekwestionowany klasyk, „Cafe Del Mar” Energy 52 może nie zwiastowało tego wprost, jednak później Brytyjczyk stopniowo przybliżał się do stylistyki, której pokaz dał już w Polsce podczas swego występu w lutym tego roku. Rzecz jasna, nie mogło obyć się bez utworów, które złożyły się na tryumf albumu „Better Late than Never”, czyli kolejnych singli z płyty – „Songless” i „Out of the Sky”. Prawdziwe oblężenie danceflooru zapowiadało się podczas występu Marcela Woodsa. Już na długo przed godziną 4, na którą to przypadał planowany początek jego seta, spotykałem osoby w koszulkach wyrażających sympatię dla tego didżeja. Mimo iż nie było to zjawisko na niebotyczną skalę, to nie przypominam sobie, bym widział kogokolwiek wyrażającego w ten sposób poparcie dla innego z artystów sceny Run to the Sun, a to już dawało do myślenia. Holender, podobnie jak Wippenberg, postawił na prezentację własnych dokonań artystycznych. Praktycznie każdy singiel Woodsa odbił się w Polsce wielkim echem, a odpowiedź na wprowadzające „Cherry Blossom” i „Lemon Tree” tylko utwierdzała didżeja w przekonaniu, że był to idealny wybór.

Godzina Macieja Wowka stała pod znakiem dosadnych, tech trancowych uderzeń, rezerwując intro i outro dla innych stylowo nagrań – kolejno: hołdu Jerome’a Isma-Ae dla Michaela Jacksona oraz klasycznego Dutch trance’u od Rank 1. Mimo drastycznie spadającej frekwencji pełen ciekawości czekałem na performance Indecent Noise’a. Warszawski didżej i producent na obu polach aktywności prezentuje bowiem jeden z najoryginalniejszych stylów wśród artystów kreujących polską scenę trancową. Regularnie trafia na playlisty Paula van Dyka, ma za sobą debiut w jego labelu, a ostatnio zarówno nad polskim morzem, jak i na czarujących Balearach Eddie Halliwell w pełnej krasie supportuje dwa remiksy Alexa do „Sincere” i „Find”. I to właśnie druga z wymienionych interpretacji powabnym wokalem zaznaczyła początek ostatniego seta, błyskawicznie przechodząc do tryskającego energią i polotem UK-trance’u.  Za pierwszoplanowy punkt występu osobiście uznaję mistrzowskie połączenie „I Feel You” Marco V i „The Morning After” upliftingowego projektu Arneja, czyli 8 Wonders. Autorzy – Bryan Kearney i Sean Tyas, przekonali mnie, że nie każdy trancowy mash-up musi brzmieć jak rozstrojone połączenie, którym didżeje usilnie próbują urozmaicić swój mix. Niezdecydowanym następnym razem gorąco polecam dłuższy namysł, nim postanowią o kapitulacji, bo melodyjny trance na tak porywającym BPM to dziś niecodzienność.

Już sama nazwa sugerowała najcięższe brzmienia na czwartej z aren, Gate to Hell. Tych jednak było też pod dostatkiem na każdej ze scen, a adorujący tę sąsiednią – Fly with Me, powiedzą pewnie, że to właśnie przez dobre kilka godzin na umieszczonym wewnątrz klasztoru dancefloorze panował zdecydowanie najsroższy klimat. Mimo to chyba nie rozminę się z prawdą, pisząc, że na Gate to Hell bawiła się najbardziej muzycznie określona publika. Już od pierwszych godzin Electrocity zgromadziło się tam sporo osób, a późniejsze migracje świadczyły tylko na jej korzyść. Z całego wachlarza odcieni muzycznych, jaki oferował festiwal, te ze sceny Gate to Hell były mi najbardziej obce, stąd nie podejmę się próby oceny występu żadnego z didżejów. Zdołałem uchwycić wyłącznie znane mi wcześniej motyw, jak ten z „Lethal Industry” czy wykorzystywany później riff z „Confusion (Pump Panel Reconstruction Mix)” grupy New Order. Dodam tylko, że zetknąłem się praktycznie z samymi pozytywnymi reakcjami na tamtejsze show, na czele z tymi w wykonaniu gwiazd prime time – Blutonium Boya i The Propheta, które skupiły na dłużej również osoby na co dzień oddalone od takiej estetyki. Natomiast na scenie Red Tent najszerzej dyskutowany okazał się set stałego gościa Ibizy, Martina Doorly’ego.





Czwarta edycja Electrocity nie była tylko kolejną edycją tego samego eventu, raczej przeniosła imprezę w Lubiążu na inny poziom i inny wymiar. Do mających już swoją markę trzech scen Electrocity, Run To The Sun i FLy With Me, które znów zaskakiwały nowymi rozwiązaniami (ciekawe kształty z LEDów, ekran wodny, bogatsza oprawa w kościele), dołączyły dwie nowe – z równie bogatym wystrojem i dobrymi pomysłami. Red Tent, do którego prowadziły „korytarze pełne przygód” wewnątrz klasztoru, był jak zaskakujący, osobny klub. A za wykorzystanie budynku za sceną Gate To Hell jako elementu oświetlenia (okna jak stroboskopy, w międzyczasie kolory mieniące się na reszcie jego powierzchni) należy się Soundtrade osobna nagroda. W godzinach szczytu główne przejścia między scenami były pozapychane, a do kościoła momentami trzeba było czekać w sporej kolejce, to jednak świadczy tylko o jednym – Electrocity nam się rozrasta i trudno się temu dziwić. Wybuchowy klasztor i świetni artyści plus więcej niż profesjonalna produkcja dają w konsekwencji „Efekt Electrocity”, który działa długo :).




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →