Recenzje

Union Jack – 'Pylon Pigs’ przedpremierowo

Był rok 1993. Brytyjska scena muzyki klubowej, wciąż tętniąca życiem istnej rewolty kulturalnej Summer of Love, dopiero nabierała ram, a tylko najbardziej szaleni didżeje myśleli o występowaniu na jednej estradzie z gwiazdami pop, kontraktach opiewających na dziesiątki tysięcy funtów i puszczaniu oka w emitowanych w prime-time teledyskach czy z okładek poczytnych czasopism. Myśląc o tamtych latach, nie można pominąć Union Jack, nie można pominąć też i Platipusa. Jesienią we wszystkich sklepach winylowych na Wyspach pytano o placek z „Two Full Moons & A Trout”. Choć wydany dwa lata później debiutancki album okazał się jedynym w dorobku projektu, to przełomowa synteza progressive i acid trance’u, przeniknięta w swoisty sposób ludycznością i elementami rdzennej kultury, błyskawicznie postawiła label Simona Berry’ego w roli jednego z najbardziej opiniotwórczych i wpływowych w całej Wielkiej Brytanii, urastając do rangi dzieła, które dziś uznawane jest za jedno z definiujących owe czasy. Wobec żądnej komercyjnych sukcesów ery epic trance’u Platipus szukał kompromisu warunkującego jego przetrwanie. Wydawało się, że znaleziono rozsądny balans pomiędzy prostym w odbiorze materiałem a tym, który wierny był pierwotnemu wizerunkowi wytwórni. Jednak ostatecznie, kilka lat później, label zdecydował się zająć miejsce w dalszym rzędzie, co pewien czas przypominając o sobie poprzez mniej lub bardziej atrakcyjne kompilacje. Zupełnie niedawno szwedzki duet Vibrasphere, we wprowadzeniu do swojej piątej, jubileuszowej płyty, przekonywał, że słowo <<dekada>> w muzyce elektronicznej nabiera nowego wymiaru. Jak wiele zmieniło się w muzyce trance na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat? To właśnie w jaskrawy sposób obrazuje „Pylon Pigs”, drugi album powracającej niczym z zaświatów formacji Union Jack.



 
Najpierw wydawało się, że to naiwny żart, potem – że płonna nadzieja. Gdy jednak single Art of Trance i Union Jack przestały być pomysłowo wykonanym, lecz wciąż nieuchwytnym klipem z YouTube, a stały się powszechnie dostępnym wydawnictwem, nie trzeba już było przecierać oczu ze zdumienia. Lukę po nieobecnym Claudio Giussanim wypełnił Paul Brogden (Pob), od lat związany z Platipusem, zresztą nie tylko jako autor, ale także specjalista od masteringu. Natomiast przy okazji solowej EPki drugiego z członków duetu, Simona Berry’ego, przekonaliśmy się, że on sam nie wyobraża sobie planowanego powrotu w charakterze wydarzenia co najwyżej drugoplanowego. „Swarm” ukazało się z remiksem ręki niezwykle popularnego Telefon Tel Aviv, który stał się później requiem dla tragicznie zmarłego Charliego Coopera, współzałożyciela projektu. Interpretacja najnowszego utworu Art of Trance była jedną z ostatnich prac, jaką wykonał razem z Joshuą Eustisem.

„Papillon” i „Funnelweb”, pierwsze single z oczekiwanej z narastającym zniecierpliwieniem płyty, nie spotkały się już z żadnymi zaskakującymi featuringami. Odkryły za to nowy styl Union Jack. Surowy, wyrazisty kick, zauważalnie wolniejsze tempo, ale jednocześnie wierność acidowym liniom wskazywały na idealne wyważenie oczekiwań fanów, którzy spodziewali się dawnej nuty, przez lata nieobecności formacji trwale przeniesionej na scenę psy-trance, ze zgodnością z aktualnymi tendencjami. Autorski remix drugiego z nagrań podkreślał też, że zainteresowania Berry’ego i Brogdena dryfują w stronę modern progressive house’u. Mimo to wciąż pozostawiał wątpliwości, z którym ze środowisk tak naprawdę czują się najbardziej związani. W końcu tuzy sceny offowej, Perfect Stranger czy Vibrasphere, już od pewnego czasu próbują w podobną estetykę tchnąć psychodeliczny klimat.




Podczas pierwszego kontaktu „Pylon Pigs” zdradza następne symptomy zwiastujące udany comeback. Okładka wprawdzie daleka jest od wzornictwa z „There Will Be No Armageddon”, jednak równie daleko jej do schematów z wydawnictw stricte komercyjnych. Proste tytuły i przede wszystkim średni czas trwania utworów na poziomie 6 minut dają nader czytelny znak: Lipy nie ma!. I rzeczywiście, album otwiera „Papillon”, którego przebojowy potencjał jest już dobrze znany. Dodam tylko, że w tej sferze mogą dorównać mu wyłącznie „Funnelweb” i „Triclops”, a więc kawałki, które już wystąpiły w roli singla bądź są do niej poważnie przymierzane („Triclops” ukaże się 31 sierpnia). Dobrze znana jest też jego zasadnicza stylistyczna odmienność względem większości obecnych nagrań z trancowego kanonu. „Pylon Pigs” wykracza zresztą poza proste podziały. Po enigmatycznym intro z kapitalnie wykorzystanym motywem przewodnim trafiamy na przeciwległy biegun. „Submerge” stonowaną atmosferą i subtelnymi wokalami, wykonanymi na wzór „Run” Air, nawiązuje do organicznego brzmienia „Water Drums”. Natomiast „Triclops” ma w sobie coś z obu. Nie jest tak demoniczny jak „Papillon”, lecz unoszący bit mknie zdecydowanie i zdaje się rozwijać w nieskończoność. To także znakomity prolog dla „Longhorn”. Czwarte nagranie z albumu wprost rozkwita w tej roli. Majestatyczne elementy orientalne potęgują nieśmiałe wrażenie, jakie wywołała u mnie ta kompozycja, gdy usłyszałem ją solo – jako utwór dostępny za darmo poprzez profil MySpace Union Jack. Wykorzystane w „Mainlining” i „Lifeblood” efekty specjalne uwypuklają wielowątkowość wydawnictwa. Pierwszy z nich dosłownie sygnalizuje kolejną podróż stylistyczną, drugi zaś – stanowi filmowe interludium, spajające lekką i przystępną naturę „Blink” oraz zdecydowanie najmroczniejsze „Vowel”. „Blink” to także największe zaskoczenie. Deadmau5owy side chaining początkowo razi, wręcz irytuje. Przecież tylu producentów sięgnęło już po ten spowszedniały szablon. Później jednak przekonuje dostrzegalnym brzmieniem brytyjskiego duetu. Okazuje się, że budując dramaturgię, nie powielili bezmyślnie wspomnianych rozwiązań, jak wielu muzyków natchniętych sukcesem Kanadyjczyka. Tytuł podpowiadał, że to „Vowel”, nie „Blink”, odwoływać będzie się do motywu wokalnego z utworu numer jeden na krążku. Tymczasem pozbawiona oczywistej melodii kompozycja jawi się jako najbardziej ascetyczna i przez to najtrudniejsza w odbiorze. Wyrazisty akcent stanowi idealny punkt kulminacyjny i podsumowanie dla wcześniejszych zwrotów akcji, wszystkiego, czego doświadczyliśmy na „Pylon Pigs”. Powabny kobiecy głos i ciepła stylistka downtempo w „The Dark Major” przynoszą pożądane rozluźnienie. Pulsujący bas i przeniesione z „Papillon” arpeggio – prawdziwe muzyczne podchody w „Funnelweb”, dbają o to, by wrażenie po przygodzie z drugim albumem Union Jack trwało jeszcze długo. W moim odczuciu jest to zabieg udany w zupełności, choć z drugiej strony tak krwisty i niepowtarzalny styl w dzisiejszych czasach trwale zapada w pamięć mimo to.

Na „Pylon Pigs” należy spojrzeć przede wszystkim jak na monolit, klasyczną definicję albumu. Nie jest to bowiem przypadkowy zlepek dziesięciu singli, ale starannie zaplanowane kilkadziesiąt minut z taneczną muzyką elektroniczną wysokich lotów. Nowe brzmienie Union Jack chciałoby się sklasyfikować jako dojrzalsze, może nie już tak entuzjastyczne i zwariowane, bardziej przypominające staranny retusz tego, które znamy z połowy lat 90. Jednak po krótkiej refleksji przebija się myśl, że przecież ta energia i nieskrępowana spontaniczność wciąż tkwią w tych nagraniach, dzięki czemu album czaruje blaskiem „There Will Be No Armageddon”. Hipnotyzuje niemalże jak żaden inny, jeśli szukać konkurencji wśród trance’u z głównego nurtu. Pozostaje tylko życzyć autorom, aby ta stylistyczna odrębność nie stała się klątwą, stygmatem, a oni sami przekonają do siebie nowych odbiorców, wcześniej zainteresowanych brzmieniem pokrewnym. O wierność i reakcje znakomitej większości fanów duet Union Jack może być spokojny.

Premiera: 12 września 2009
Wytwórnia: Platipus Records
Numer katalogowy: PLATCD220


Lista utworów:
01. Papillon (7:50)
02. Submerge (7:03)
03. Triclops (6:53)
04. Longhorn (7:12)
05. Mainlining (6:53)
06. Blink (6:30)
07. Lifeblood (2:13)
08. Vowel (6:03)
09. The Dark Major (6:17)
10. Funnelweb (6:54)




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →