Way Out West – 'We Love Machine’ – recenzja FTB.pl
Chociaż Way Out West to projekt dziś już szeroko uznany, któremu sinusoidalne wahania formy raczej nie straszne, nie myślcie o nich jak o regularnym duecie. Przez pięć lat od wydania „Don’t Look Now” Nicka Warrena i Jody’ego Wisternoffa zdecydowanie częściej widywaliśmy solo, zwłaszcza że drugi z nich wraz z początkiem 2006 roku poświęcił się promocji i rozwojowi swoich indywidualnych dokonań bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. To na pewno nie mogło smucić fanów bristolskiego duetu, choć zarazem rodziło narastające zniecierpliwienie powodowane cyklicznym odkładaniem premiery „We Love Machine”. Album, który zapowiadany był już wiosną ubiegłego roku, wreszcie się ukazał. 5 października miała miejsce premiera światowa, natomiast 2 listopada za pośrednictwem ProLogic płyta trafi do polskich sklepów muzycznych.
Właśnie z tego względu, że szczególnie ostatnio, Nick i Jody wspólny projekt traktują raczej jako twór okazjonalny i wyjątkowy, mogą jeszcze bardziej poświęcić się analizie zmian na scenie muzyki elektronicznej, dziedzinie, w której pewnie należałby im się doktorat honoris causa. Nick Warren, mimo długiego mariażu z GU, który stał się w końcu tematem do żartów, od lat podziwiany jest za szeroko zakreślony horyzont muzycznych gustów i łatwość znalezienia tak wkręcających progresywnych numerów, jak i czarującego downtempo czy ambientu. Natomiast Jody Wisternoff to jeden z tych didżejów, którzy od pewnego czasu najśmielej sięgają po inspiracje disco. To wszystko z efektem synergii ponownie udało im się nanieść na wspólne kompozycje.
To jak Pet Shop Boys, którzy nagraliby właśnie niezłą undergroundową płytę – mówił Warren w marcu, tuż po ukończeniu prac nad albumem. Barwne, ale i zabawne porównanie, ponieważ gdy czwarty album Way Out West spośród wszystkich dotychczasowych najodważniej zbliża się do popu, Pet Shop Boys, prosząc Guiego Boratto o remix „Love Etc.”, są najbliżej undergroundu. Jednak już teraz warto podkreślić, że żadna z płyt duetu nie stroniła od medialnej ekspozycji, na siłę maskując się w podziemiu. Do numerów z pierwszej płyty kręcono przecież wideoklipy, ona sama w latach boomu na progressive, a konkretniej tak zwany epic house, odniosła duży sukces, a dwa kolejne krążki w tym aspekcie dokładały tylko następnych przykładów. Chociaż twórcy zapowiadali powrotu do korzeni, to nie należy traktować tego dosłownie, mimo iż „Bodymotion” przypomina szaleństwo „King of the Funk” i „Domination” z debiutanckiego longplaya grupy. Jednak podobnie jak on, „We Love Machine” cieszy równie spójną kompozycją i oszczędnością w efekciarstwie.
Muzyka Way Out West dojrzewa razem z samymi autorami, stąd wymienione „Bodymotion” oraz instrumentalne „Ultraviolet” (pierwotnie zatytułowane „Jupiter”) stanowią raczej zwariowany epizod niż regułę. Paradoksalnie, drugi z nich, określany przez wielu najbardziej klasycznym dla stylu bristolczyków, zainteresował mnie w najmniejszym stopniu. Ciepłe brzmienie albumu transponuje nie tylko nostalgię jesiennej aury, ale także za sprawą nagrania tytułowego wtrąca prawdziwie pozytywny nastrój. Obok „We Love Machine” pośród powerplayów wypada wskazać również „Future Perfect” i „The Doors Are Where the Windows Should Be”. Czwarty krążek Way Out West to nie składanka hitów, lecz znów album z krwi i kości. Co ciekawe, artyści sięgnęli dalej niż zapowiadali. Ich powrót do korzeni nie zahacza bowiem tylko o dorobek lat 90., ale zauważalnie czerpie z dekady je poprzedzającej. Jako przykład niech posłuży fakt samplowania M/A/R/R/S i Kraftwerk, a to z pewnością dopiero skromny początek listy. Takie wykonanie miał zapewnić (i zapewnił) powrót do studia pełnego analogowych syntezatorów i prawdopodobnie też zmiana na miejscu wokalisty. Śpiewającą wcześniej z Way Out West Omi zastąpił Jonathan Mendelsohn, którego barwa głosu świetnie wpisuje się w tę ejtisową stylistykę.
„We Love Machine” niewątpliwie nie można postawić w jednym rzędzie z fenomenalnym debiutanckim „Way Out West”. Było to jednak dzieło przełomowe, synteza obecnych czasów, a sztuki tej nie powtórzył żadnemu z następnych krążków. Natomiast zupełnie swobodnie można zestawić tę płytę z każdym kolejnym dziełem formacji, choć najchętniej czułaby się w towarzystwie wcześniejszego „Don’t Look Now”, które w podobnie otwarty sposób spoglądało na muzykalny potencjał elektroniki. Muzykalność ta to niewątpliwie znak szczególny Way Out West. Czy to progressive house, breaks w szczycie formy, czy teraz raczej house, bez przedrostka „progressive”, ale za to z naleciałościami brzmień lat 80.
A to z uwagi na powodowany względami natury praktycznej romans z Armadą (zajęła się dystrybucją globalną; w Wielkiej Brytanii płytę wydało Hope, w którmy A&R jest Nick Warren), a to przez popujące „Only Love” czy „Survival” niektórzy skreślili „We Love Machine” już a priori. Na wszelkie zarzuty Nick Warren i Jody Wisternoff ripostują muzycznie. To nie pierwszy raz, kiedy dają wzorcowy przykład odpowiedniego uplasowania się obok cienkiej linii między muzyką przystępną, cieszącą a nachalną. W końcu mówimy o artystach dojrzałych, o ugruntowanej opinii i skonkretyzowanych celach, nie zaś o młokosach, którzy liczyliby potencjalne zyski już przed wydaniem płyty. Jeśli więc album zawiódł wasze oczekiwania, to dajcie mu jeszcze jedną szansę – na przykład wtedy, gdy słońca nie będziemy oglądać wyłącznie w telewizji.
Way Out West – „We Love Machine”
01. We Love Machine (5:57)
02. One Bright Night (6:04)
03. Only Love (6:53)
04. Body Motion (6:32)
05. Pleasure Control (6:32)
06. Future Perfect (6:24)
07. Survival (5:35)
08. Ultraviolet (7:52)
09. Tales of the Rabid Monk (5:52)
10. Surrender (6:37)
11. The Doors Are Where the Windows Should Be (3:51)
12. Tierra Del Fuego (3:00)