10-karatowe Mayday: wspomnienia ze Spodka
Z każdym rokiem Spodek wypełnia więcej klubowiczów. Przybywa ciekawskich fenomenu, który odróżnia tę imprezę od innych. Dobre kino ocenia się po całości, albo po momentach. W jednym i drugim Massive Moments nie zawiodło!
Zainteresowanie wokół 10. edycji Mayday było adekwatne do tego, co miało się na niej wydarzyć. Każda kolejna impreza w katowickim Spodku niesie za sobą hasła doskonale znane i wciąż irytujące klubowiczów. Mowa oczywiście o krzywdzącym generalizowaniu typu: na największej dyskotece w Polsce znaleziono największą ilość niedozwolonych środków… Nie raz już słyszałem tego typu relacje, a także opinie ludzi najczęściej zupełnie nie znających muzyki prezentowanej 10 listopada.
Dzień ten już po raz dziesiąty połączyła miłość do muzyki elektronicznej. Zjeżdżano z różnych stron Polski, ale nie tylko. Spotkałem ludzi z Węgier, Wielkiej Brytanii oraz Irlandii. Albo Polacy zaprosili na Śląsk, albo Mayday Poland ma uznanie o formacie globalnym. Już od samych drzwi Spodka, a może nawet wcześniej, w tunelu z Centrum do bram wejściowych, czuć było sączące się bity. Z każdym kolejnym krokiem przyśpieszałem, żeby jak najszybciej znaleźć się w sercu klubowego świata (przynajmniej tej nocy). I ta nieodparta ciekawość: co się wydarzy, jakie wizualizacje, czym zaskoczy scenografia itd. Przede wszystkim jednak dominował głód muzyki. Można tutaj mówić o święcie techno i choć to impreza otwarta na inne brzmienia, to trudno by było inaczej, patrząc na jej historię. Czasy sprzed dekady na Śląsku wiązały się z niesamowitą popularnością klubów, z marką Kanty na czele. Polska południowa była głodna i wciąż nienasycona tym brzmieniem. Dzięki temu Mayday Polska co roku bije rekord frekwencji… Nie dziw, że i tym razem program zdominowali DJ-e sceny techno. Tradycyjnie nie zabrakło również trance akcentów.
Mayday jest unikatem pod względem… powtarzalności wykonawców. Co roku słyszymy takie nazwiska jak: Westbam, Hardy Hard, Moguai, Sven Vath czy Rush również są po raz kolejny. Z drugiej strony organizatorzy dbają o świeżą krew, którą w tym roku były postaci: Jacka de Marseille, Ferry’ego Corstena czy Tillmanna Uhrmachera, a to tylko nieliczny z debiutujących. Ten ostatni pojawił się również w minionym roku, ale w formie radiowca niemieckiej rozgłośni Sunshine Live, w której prowadzi autorską audycją Maximal. W tym roku ponownie zarówno niemiecka jak i polska (Planeta FM) transmitowały imprezę i trzeba powiedzieć, że jest to rzecz wyjątkowa, by zachodnia stacja przyjeżdżała do naszego kraju w tym celu. Co by nie mówić, to dodaje dodatkowego smaczku polskiej edycji imprezy, która w Niemczech skończyła już osiemnastkę (pierwsza edycja Mayday DE w 1991 roku). Nasuwa się pytanie o różnice pomiędzy polską a niemiecką wersją Mayday. Jacek Sienkiewicz, który grał na obu przyznaje: „Miałem okazję grać w Dortmundzie, teraz jestem w Katowicach i nie czuję wielkiej różnicy. Powiem więcej, tutaj czuję się lepiej, bo mam wokół wielu znajomych”- dodaje.
No właśnie, klimat. Wydawałoby się, że 10 listopada to zbyt późna pora na letnie ubrania, ale przykłady strojów klubowiczów potwierdzają tezę, że dla chcącego nic trudnego. Tego roku mieliśmy kilka stopni powyżej zera, a mimo to dziewczyny wyczekiwały pod Spodkiem w samych… one już wiedzą (panowie może nawet wiedzą lepiej). Przebraniom nie było końca! Na własne oczy widziałem księdza, kobietę- motyla, kobietę- krowę (pojechała po całości). Spotkałem też człowieka wodnika (pół twarzy pomalowanej na zielono i soczewki rodem z bagien) i na pytanie o to skąd taki pomysł, usłyszałem: „a tak dla odmiany, czasem tak lubię”.
Przynajmniej raz do roku można ujawnić swoje alter ego. Któż nie pamięta białych klubowiczów z odkurzaczami na plecach, z maskami na ustach i nieogarniętą fryzurą. To właśnie oni, uwiecznieni za zdjęciach wyznaczali trend i prowokowali publiczność kolejnych edycji do coraz śmielszych wdzianek. Polska edycja pod tym względem jest imprezą wyjątkową, żadna inna nie może się równać z pokoleniem Mayday. Czy takie istnieje? Wystarczy spojrzeć na nie z balkonu odremontowanego Spodka, by dostrzec rzeszę kilkunastotysięcznego tłumu, mówiło się nieoficjalnie nawet o 15 tysiącach ludzi. Niektórzy po raz pierwszy, inni po raz dziesiąty, sukcesywnie rok po roku udowadniali, że to nie jest największa dyskoteka w Polsce. Swoją drogą wyobrażenie tych, którzy w taki sposób nazywają tego typu imprezy, świadczy o nich samych. Równie bezmyślnie nazywa się Woodstock zlotem szarpidrutów, a Hip-Hop Kemp w Czechach biesiadą blokersów. W Polsce wciąż nie ma występuje tolerancja dla muzyki adresowanej dla konkretnego słuchacza, a jego oczy karmione są tanimi wiadomościami na jej temat. Dlatego mówienie o pokoleniu Woodstock czy pokoleniu Mayday jest zasadne. 10 listopada to termin w kalendarzu każdego szanującego się polskiego klubowicza.
Dwie sceny oddzielał tym razem tunel pełen atrakcji. Cieknący w nim dach nie zachęcał do częstych wojaży, toteż jedynie do północy, gdzie na tak zwanym lodowisku było techniczniej, była również lepsza frekwencja. Ba! Trudno było palec włożyć. Świetne nagłośnienie i polskie akcenty rozgrzały taflę do czerwoności. W waszych komentarzach doceniliście sety zarówno Gogo (znanego z legendarnego klubu Kanty), jak i Klaudię Gawlas (Niemka z polskimi korzeniami), nie zapominając o produkcie eksportowym, czyli Jacku Sienkiewiczu. Na dużej scenie już o 21. działy się rzeczy nie z tej ziemi. Piekło rozpętał Moguai, który w swoim secie pomieścił takie zabójcze bity, jak „Beatbox”, „On Off” Cirez D, pojawił się nawet znany riff MGMT. Na niego zawsze można liczyć! Od niego wszystko zaczęło się rozkręcać w przyśpieszonym rytmie, ciśnienie skoczyło na pewno wielu, gdy pojawił się Ferry Corsten. Sety największych sław obsługiwała wizualizacyjnie Temporary Space Design, ale nie był to poziom specjalnie wygórowany. Polski skład Clockwork udowadniał już nie raz, że potrafi robić cuda na kiju i choć w Spodku nie było aż tak polowych warunków, to mając niewiele więcej możliwości, niż w ubiegłym roku, pokazali na co ich stać.
Wróćmy na dużą scenę… Występ Corstena przyciągnął na Mayday wielu fanów trance’u. Nie bez przyczyny przed jak i po jego secie na Main Stage było bardziej house’owo niż zwykle. To nie zarzut, bo osobiście uważam Mayday za imprezę elektroniczną, otwartą na różne brzmienia, bo mając taką markę można promować muzykę szeroko pojętą, a nie tylko techno. Pomijając już fakt, że słowo to jest jednym z najbardziej niezrozumiałych w dziejach świata. Ferry wyzwala we mnie dygresje, więc po raz ostatni wracam do jego seta. Wycackany był, grzecznie progresywny. Brakowało w nim czegoś spontanicznego, wziąć wystarczy za przykład tekst „Beautiful”.
Świetna natomiast była druga część seta, bardzo dynamiczna, mocna, przenikająca. Im bliżej końca, tym chciało się go więcej, bardzo słuszna taktyka. Poza tym Ferry w opinii organizatorów to równy gość, który nie robi problemu z chwili dla wywiadu, nie nosi się specjalnie, choć z pewnością mógłby. Wspominam o tym dlatego, że gwiazdy letnich festiwali miewały różne nastroje… Ale to temat na inną okazję. Mayday najwyraźniej gromadzi ludzi chcących świętować z muzyką klubową i tyle. A najlepiej robi to przy muzyce Westbama! Co ten facet robi z ludźmi, to jest nie do opisania. W poprzednich edycjach zdarzały mu się wpadki, nieudane pomysły z live-actem, ale na 10. edycji wszystko poszło w zapomnienie, gdy zagrał nowy materiał The Prodigy, riffy Lennego Kravitza z „Are You Gonna Go My Way” czy wreszcie „United States of Love”. Przy hymnie Love Parade tłum oszalał, śpiewając w niebogłosy. Nieczęsto się to zdarza, by tłum tak reagował na słowa, które do najlotniejszych nie należą… A jednak porwały! Bo gdy za konsolą jest Maksiu, dzieją się rzeczy niesamowite. Dziwiłem się, słysząc w zapowiedziach 10. edycji, że ludzie czekają na jego występ. Przecież już tyle razy grał w Polsce, tyle razy dał ciała- myślałem. A jednak pokazał klasę i w najważniejszym momencie tej wyjątkowej edycji wspiął się na wyżyny swoim umiejętności.
Swoją drogą, zrobił świetne podprowadzenie dla pokazu laserów przy występie Members of Mayday. Szczena opadała, lasery byy w tym roku bardzo mocnym punktem. Szkoda, że panowie z Temporary Space Design nie urozmaicili wizualizacji w drugiej części imprezy, bo po kilku kolejnych występach miało się już przesyt laserów. Czułem się jak wojownik Jedi dostający po gałach od Vadera (a to chyba inna impreza). Na występ Svena Vatha czekał ze zniecierpliwieniem, ale zawiodłem się. Może dlatego, że jego ubiegłoroczny set powalił mnie na kolana i ciężko było zaskoczyć jeszcze bardziej? A może dlatego, że zagrał po prostu mocno? Nie wiem, techno jest specyficznym rodzajem emocji, albo czujesz, albo wychodzisz. Ja miałem ochotę wyjść, ale co tam ja, wasze komentarze nasycone były pozytywami dla tego Pana i nie byłem w tym odosobniony: „Sven, na którego specjalnie przyjechałem przynudził”- stwierdził PostScript, chociaż pozytywów też nie zabrakło w waszych opiniach: „najlepszy set, mistrzowski, miażdżący, spójny, z pomysłem”- dodał -swiety-.
Różne opinie spotkały się po występie Rusha, co tylko potwierdza tezę o Mayday, jako miejscu wymiany poglądów na muzykę przez klubowiczów. Ludzi, którzy ją czują i czekają na każdą kolejną edycję. Dla nich 10 listopada 2010 to tylko jedna możliwość spędzenia nocy- 11 edycja w katowickim Spodku! Tillmann Uhrmacher po swoim występie powiedział: „Mayday, to matka matek techno”. W tytule pojawiły się karaty, oby kolejne edycje tylko zyskiwały na wartości. Być może kiedyś będzie to perła wśród pereł, a Katowice staną się dla techno tym, czym dla muzyki house jest Ibiza…
Tekst: Przemek Bollin