News

I Love New Year – wspomnienia z Hali Stulecia






Miniony rok pod względem klubowych imprez niewątpliwie każdemu z nas pozostawił wiele wspomnień. Dla jednych podróżowanie zarówno po Polsce, jak i Europie stało się obowiązkiem, jeśli chodzi o niektóre wydarzenia muzyczne. Są eventy, których po prostu nie można przegapić i  warto dla nich przejechać cały świat. Jeśli zaś chodzi o sylwestra, to dzięki panom z MSM Events, Wrocław po raz kolejny stał się bez wątpienia największym klubowym miastem Polski. Mnie organizacja trzeciej już edycji I Love New Year utwierdziła przekonaniu, że nie trzeba wyjeżdżać gdzieś daleko, by wspaniale spędzić tę ostatnią noc w roku.



Ze względu na małe opóźnienia, pod Halę Stulecia przybyliśmy po godzinie dwudziestej. Niewielka kolejka, jaką zastaliśmy przed głównym wejściem, oraz szybka kontrola przez ochronę to oznaka coraz lepszej organizacji eventów w naszym kraju. Z szatnią również uporaliśmy się bardzo szybko i od razu udaliśmy się na parkiet, by zobaczyć, czym w tym roku zaskoczy nas wygląd sceny. Wierzcie, lub nie, ale zorganizować klubowego sylwestra tak, by dogodzić każdemu nie jest sprawą łatwą. Tak ogromna produkcja wymaga nie tylko wielkiej pracy i poświęcenia – należy też włożyć w to trochę serca, co uważam, że zarówno ekipie oświetleniowej, jak i nagłośnieniowej udało się doskonale. Scena była bogato wyposażona: po bokach kilkanaście LED’owych pasków, które odpowiednio ułożone swym wyglądem przypominały dwie wielkie klepsydry. Stroboskopy ukryte za zasłonami wcześniej wspomnianych klepsydr i osiemnaście białych świateł żarowych to idealne recepta na rozświetlenie całej powierzchni hali i radość wszystkich znajdujących się na parkiecie. Po bokach i na środku trzy koła, które wyglądały jak tarcze ogromnego zegara, a także mnóstwo innych niezliczonych kolorowych świateł wziętych z arsenału ekipy TSE. Nie zabrakło także kilku wyrzutni ognia, spadającego konfetti tuż po północy oraz sympatycznych tancerek. Sprawą nagłośnienia zajęła się firma Fotis Sound. Moją uwagę przykuły podwieszone „banany” L’Acoustic, ustawione pod kątem tak, by dźwięk rozchodził się w sam środek parkietu. Dla jednych to nic nieznaczący szczegół, ale między innymi dzięki temu, nie było pogłosu dźwięku, jaki doświadczyć mogliśmy chociażby na Atb In Concert w Poznaniu. Może to też kwestia hali i materiałów, z jakiego jest zbudowana… Jak dla mnie, soundsystem na duży plus. Miłym dodatkiem, którego brakowało mi na poprzedniej edycji klubowego sylwestra w Polsce były cztery wielkie zasłony rozwieszone po bokach hali. Myślę, że dzięki temu w hali po raz kolejny stworzył się wspaniały klimat, przypominający prawdziwy teatr 'muzyczny’.


Na parkiet weszliśmy podczas występu Olivera Langa. Pierwsze, co zapamiętałem, to eksplodujące „Leave The World Behind” produkcji panów ze Szwedzkiej Mafii, wraz z pomocą Laidback Luke’a. Bardzo dobry początek imprezy w wykonaniu housowego producenta z Wielkiej Brytanii. O dwudziestej pierwszej udaliśmy się na meeting do namiotu piwnego. Oddalenie go o dziesięć metrów od hali wielu z Was przysporzyło o kilka bezsennych nocy i mnóstwo narzekań przed „godziną zero”, a tak naprawdę było to przecież zaledwie kilka kroków. Spotkanie z klubowiczami FTB nie udało się tak, jak byśmy tego chcieli. Niestety, przybyła tylko garstka osób, ale nawet w nielicznym gronie udało nam się zamienić kilka zdań i zrobić pamiątkowe zdjęcia. Po kilkunastu minutach, tak jak większość znajomych, postanowiliśmy w końcu udać się na parkiet i zacząć zabawę w najlepsze. Ludzi w hali przybywało, a Lang dalej rozgrzewał publikę swoimi mocnymi kawałkami. Miłą niespodzianką podczas tego seta były oryginalnie przygotowane zaręczyny. Spotykałem się już na eventach z odśpiewywanym sto lat i innym zaskakującymi rzeczami, ale tym razem autor niespodzianki przeszedł chyba samego siebie. Na ekranach zobaczyć mogliśmy napis: „Gosiu, zostaniesz moją żoną?” A także pocałunek na platformie, który jak śmiem twierdzić był twierdzącą odpowiedzią na zadane wcześniej pytanie. Oczywiście gratulujemy i życzymy dużo szczęścia. MSM wciąż zaskakuje pomysłami i właśnie takie chwile pokazują, że możemy spodziewać się jeszcze wielu niespodzianek.



Większość klubowiczów najbardziej czekała na występ Tocadisco, który za konsoletą pojawił się dwie godziny przed końcem starego roku. Roman Boer to nie tylko electro-housowy producent, ale także osoba posiadającą bardzo unikalny charakter. Eksperymentuje z wieloma stylami muzycznymi, wspaniale się przy tym bawiąc – wiedziałem, że możemy spodziewać się mega masakry i zniszczenia. Ale taka jest już sprawdzona recepta Pawłów z agencji MSM: trzeba zaprosić, co najmniej jednego artystę, który dobije wszystkich znajdujących się na parkiecie i nie pozostawi w nikim ani odrobinki niedosytu po imprezie. Tocadisco udało się to doskonale. Usłyszeć mogliśmy między innymi kawałek Wippenberg’a „Pong” i klasyczne „Sunglasses At Night” w jego własnych remiksach. U boku DJ-a bawiła się także jego żona, co zapewne rozpraszało go tak bardzo, że jeden z tracków został urwany już w połowie. Każdemu oczywiście może zdarzyć się pomyłka, więc wybaczamy! Potem poleciało „Morumbi”, co nieco z repertuaru Prodigy, oraz wspaniały, nastrojowy wokal „Sky&Sand”. Tamtej nocy sympatycznego Niemca podziwiałem nie tylko za dobór kawałków, ale przede wszystkim za to, że tej sylwestrowej nocy grał także na niemieckiej edycji Sensation w Dusseldrofie. U nas, jako jeden z pierwszych, tam, jako ostatni, co nie zmienia faktu, że podjął się nie lada wyzwania, by pojawić się na dwóch imprezach w przeciągu zaledwie kilku godzin.



Po jego występie, gdy do końca starego roku pozostało już tylko 30 minut, ruszyła najlepsza część sylwestrowej nocy, czyli godzinne New Year Power Hour zmiksowane przez samego Daniela Kandiego. Z pewnością nie tylko ja potraktowałem ten miks, jako muzyczne podsumowanie roku 2009. Zaraz na początku usłyszeć mogliśmy kawałek „Miami To Atlanta” Prydy, a potem „Kidsos” w remixie Wippenberga. Lasery ruszyły pełną parą. Były co prawda tylko trzy, w tym jeden kolorowy, ale myślę, że w zupełności wystarczyły. Chwilę później zabrzmiał radiowy hit „When Love Takes Over” Davida Guetty i “I Will Be Here” Tiesto. Wspaniała  mieszanka, która wielkimi krokami zbliżała nas do godziny zero. Tuż przed północą, drugi już raz dzisiejszej nocy poleciało „Leave The World Behind” i wspaniały wokal „How Soon Is Now”. Światła przygasły, z głośników wydobywała się muzyka rodem z Gwiezdnych Wojen, a na ekranach zobaczyć mogliśmy licznik odliczający sekundy, które dzieliły nas od rozpoczęcia nowego roku.



To była prawdziwa bomba zegarowa, po której oglądać mogliśmy znakomity pokaz pirotechniki. Głośne wybuchy, kolorowe sztuczne ognie i  konfetti, o których wspomniałem już wcześniej. Wszystko idealnie zgrane i perfekcyjnie przygotowane dzięki ekipie z TSE. Specjalnie ułożony i zaprogramowany co do sekundy dzięki nowym możliwościom technicznym tzw. timecode, sprawił, że wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. Panowie od oświetlenia obiecali, że taka dokładność i precyzja niedługo stanie się standardem, na eventach w naszym kraju. Tuż po północy przywitaliśmy nowy rok tegorocznym hymnem holenderskiego Trance Energy, czyli „L.E.D.”. Następnie bardzo szybko poznane przeze mnie „Faces” Andy Moora i mój track sylwestrowej nocy, czyli obłędne „Invisible Touch” w remiksie Ferry’ego Corstena. Wtedy wystarczyło użyć nieco wyobraźni, by poczuć się jak w niebie. Takie chwile sprawiają, że człowiek w nie potrzebuje nic innego, by być naprawdę szczęśliwym. Dobór tracków okazał się idealny. Zaraz potem poleciało „Ashley” produkcji Filo & Peri, a także „Onyric” Cressidy. Zabawa trwała w najlepsze. Pod koniec usłyszeliśmy jeszcze „On A Good Day” wspaniałego trio Above & Beyond, a na zakończenie podziwiać mogliśmy pokaz zielonych laserów siejących spustoszenie za każdym razem, gdy halę opanowywała ciemność.


Po szaleńczym przywitaniu nowego roku przyszedł czas na Marcela Woodsa. Zaczął, jak dla mnie zbyt ciężko, kawałkiem „Kernkraft 400”. Ale nie powiem, przyjemnie było go usłyszeć.  Potem na szczęście zaczęły się lżejsze produkcje. Puścił m.in. „Everything” we wersji bez wokalu, potem „Lemon Tree” w nieznanym mi remixie. Następie po raz drugi już tej nocy usłyszeliśmy „L.E.D” w wersji Woodsa. Gdzieś w środku poleciało jeszcze genialne „Cherry Blossom”, w którym niestety nie usłyszeliśmy przysłowiowego kicka. W zamian, po chwili, dostaliśmy kawałek „Home” Paul’a Van Dyk’a. To bez wątpienia jedna z lepszych męsko-wokalowych produkcji minionego roku. Setowi Marcela towarzyszyły idealnie dobrane kombinacje świetlne – po raz kolejny ukłon w stronę całej ekipy oświetleniowców.


 


Pochodzący z Nowego Jorku jeden z najbardziej rozchwytywanych artystów muzyki trance – Sean Tyas, zjawił się tuż przed drugą. Na pierwszy ogień poszło „Exploration Space”, które poznał chyba każdy znajdujący się w hali. Potem „Waiting” Dash Berlin, w autorskim remiksie artysty. Wiele kawałków zwyczajnie na jedno kopyto, ale był też tech-trance, który lubię. Jeden szczególny dla mnie track znalazłem dopiero po powrocie do domu: „Liquid Fire” – jednak dobrze pamiętałem, że to coś z repertuaru Johna O’Callaghana.



Jako kolejny na scenie zainstalował się człowiek, na którego czekałem najbardziej. Daniel Kandi niczym święty mikołaj ubrany w swą niebieską czapkę, obdarował nas kawałkiem „As The Rush Comes”, dzięki czemu już od pierwszych sekund swojego występu wylądowaliśmy we wspaniałej krainie trance’u. Potem zaserwował „Irufushi” duetu Super8 & Tab i „Venice Beach” ze swoją genialną melodią. W tym secie nie zabrakło mi po prostu niczego! Już po chwili „Far From In Love” rozrywało moje serce, a mash-up Kandiego, czyli „Can’t Smile” poznany już po pierwszych trzech sekundach, po prostu mnie zniszczył! Na dowód tego niech posłuży cytat jednego z klubowiczów: „Daniel Kandi zmiażdżył system, tracki, które serwował odebrały mi wszystkie siły, a Can’t Smile był dla mnie najwspanialszym momentem imprezy.” (Sivy18). Gdzieś po drodze jeszcze wokal „Big Sky” i kolejny genialny mash-up „Miracle Trapeze” z jakże cudownym wokalem z kawałka Above & Beyond.


Tej nocy były przed nami jeszcze dwie niespodzianki. Jedna z nich zjawiła się tuż przed piątą. Alex Morph rozpoczął swój występ od „Broken Tonight” w wersji intro, a z mocniejszych brzmień pojawiła się „Tra Zomas” w wykonaniu Mr. San & Andy Duguid. Breakdown w tym tracku jest do przesady magiczny. Godzina piąta nad ranem to idealna pora na mocniejsze granie, jednak Alex nie poszedł w tę stronę. Kawałki „Find Yourself” i „Ramsterdam” są, co prawda w lżejszym klimacie, ale przyznam szczerze, że znakomicie porywały do tańca. My bawiliśmy się pod samą sceną, a czas jak zwykle mijał nieubłaganie szybko. Niestety o tej porze ludzi było zdecydowanie mniej niż chociażby jeszcze przed godziną. Pod koniec seta po raz kolejny już dzisiaj „Ashley” i na zakończenie chyba najbardziej znany kawałek Alexa, czyli „Walk The Edge”. Pamiętacie tabliczkę z napisem „Happy New Year”, którą podnosił w naszą stronę?. Ten gest, a także podziękowania stojącego na konsolecie Alexa niech będą dowodem jego wspaniałego kontaktu z publiką.


Na imprezie pozostałem do samego końca. Mike’a Winda – ostatniego artystę tamtej nocy, słyszałem wcześniej dwa razy… I tym razem nie mogłem przegapić jego występu. Set mocny i zdecydowany. „Bulldozer” po szóstej nad ranem niszczył każdego, bez wyjątku. A „Burned With Desire” Armina van Buurena było ostatnim trackiem trzeciej edycji I Love New Year. 



W sylwestrowej nocy, która niestety jak każda inna minęła nam zbyt szybko, trzeba było po prostu odnaleźć trochę magii. Z pewnością magiczna była strefa Deluxe z „kosmicznym” wystrojem. Tam można było odpocząć i zrelaksować się przy muzyce i wybornych drinkach z Johnny Walkerem i czarnym Smirnoffem.


Mnie dzięki wspaniałej muzyce udało się to w 100%. Choć jedni mówią, że był przesyt trance’u, a inni, że było idealnie, to myślę, że w tym wielkim szaleństwie każdy z was znalazł coś dla siebie. Moim zdaniem organizacyjnie nie zabrakło niczego. Po poprzednich imprezach MSM wyciągnięto odpowiednie wnioski i nie popełniono powtarzających się błędów.


Po kolejnym roku eventowych zmagań powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie: która impreza okazała się najlepszą?  Propozycji pojawi się zapewne mnóstwo, ale dzięki nim, niektórzy już teraz wiedzą, gdzie wybiorą w nowym 2010 roku, a co z wielkim bólem serca będą musieli sobie odpuścić. W moim wypadku na pewno nie będzie to I Love New Year! W ramach noworocznego postanowienia, wiem, że nie porzucę muzyki choćby na chwilę. To właśnie ona jest czymś, co towarzyszy mi każdego dnia, w zarówno trudnych, jak i wspaniałych dla mnie chwilach… Jaki sylwester taki cały nowy rok!


Oby 2010 był muzycznie tak wspaniały jak poprzedni i czego życzę sobie i wszystkim wam drodzy klubowicze. Niech muzyka będzie z wami każdego dnia!


Autor: Wiktor Woźniak


PS. Dziękuję mojej wspaniałej towarzyszce za świetną zabawę oraz za to, że uśmiech nie znikał z jej twarzy nawet na sekundę!




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →