’Trance stał się komercyjny i brakuje mu głębi’ – mówią weterani z Union Jack
W najnowszym numerze „DJ Magazine” możecie zmierzyć się z artykułem poświęconym historii muzyki trance, natomiast na łamach portalu – w formie suplementu – publikujemy wywiad z duetem Union Jack. Simon Berry i Paul Brogden jak mało kto szeroką perspektywą potrafią objąć większość istotnych wydarzeń na scenie trancowej ostatnich kilkunastu lat. Rozmowy o przyszłości nieustannie przenikają wątki powracające z przeszłości, więc jeśli chcecie się dowiedzieć, dlaczego zrezygnowali ze statku kosmicznego czy też jak wyglądał boom na EDM w wydaniu brytyjskim w oczach samych animatorów ruchu, przygotujcie filiżankę kawy.
Dlaczego zdecydowaliście się wrócić na scenę właśnie teraz, po latach nieobecności? Nie mogę uwierzyć, że to tylko ze względu na entuzjastyczny odbiór waszego występu podczas Ultra Festival. Czy w pewnym sensie nie chcieliście też dać wyraz swojej frustracji aktualnym wizerunkiem muzyki trance?
Simon: Impreza w Miami okazała się dla nas wielkim sukcesem, więc wskrzeszenie projektu wspólnie z Paulem, który pomagał w organizacji Platipus Sound System i występów Union Jack mnie i Claudio, wydawało się czymś naturalnym. W pełni zgadzam się z tobą – trance stał się zbyt komercyjny i brakuje mu głębi. Zamiast podjąć ryzyko producenci wybierają najbezpieczniejszą z dróg, próbując trafić w gusta didżejów grających euphoric trance, popularny na wielkich arenach. Patrząc z krytycznego punktu widzenia, myślę, że obie grupy są odpowiedzialne za to w równym stopniu
Paul: Po komponowaniu muzyki dla amerykańskiej telewizji chciałem wrócić do czegoś, co będzie bliższe mojemu sercu. Festiwal w Miami dał nam powód do tego, by spotkać się ponownie w studiu i sprawdzić, na co nas stać po tak długiej przerwie i skoku technologicznym.
Nigdy nie rozstaliście się definitywnie z branżą muzyczną, lecz czy mimo to przyzwyczajenie się do nowych form promocji, standardów i zagrożeń stanowiło dla was wyzwanie?
Simon: W ciągu ostatnich dziesięciu lat przemysł muzyczny zmienił się dramatycznie. Obecnie naprawdę trudno jest przetrwać na rynku. Nielegalne pobieranie plików i ich dalsze rozpowszechnianie, ale też cała lawina innych przyczyn sprawiła, że wpływy wytwórni i dystrybutorów spadły na łeb na szyję. To niesamowite, że po szesnastu latach Platipus wciąż działa. Od pewnego czasu kładziemy większy nacisk na realizację kompilacji, przez co zmienił się sam profil labelu – z czysto trancowego na szeroko pojętą elektronikę. Prowadzimy serię „The Art of Chill”, na łamach której swoje miksy zaprezentowali The Orb, System 7, Bent, Jon Hopkins oraz I Monster. Mało tego, jest nawet poświęcone psychodelicznemu rockowi „A Monstrous Psychedelic Bubble Exploding in Your Mind”, dzieło Amorphous Androgynous. Koniec końców, stawiamy na zróżnicowanie.
W dwadzieścia lat po Summer of Love jak porównalibyście wczesne lata 90. w muzyce z tymi, w których żyjemy obecnie?
Paul: Od momentu założenia mojej własnej wytwórni – Seismic Records, na początku lat 90., zasadniczo zmieniły się formy dystrybucji. Nielegalne udostępnianie plików mp3 właściwie nie występowało, więc z wydawania winyli można było się utrzymać. Teraz jednak ich sprzedaż jest tak niska, że nawet nie opłaca się ich produkować.
Simon: We wczesnych latach 90. scena muzyki dance, którą współtworzyłem, wciąż była w powijakach. Wydawanie płyt winylowych było zdecydowanie bardziej emocjonujące. Mogłeś bowiem skończyć z zamówieniem na 1000 kopii, co nie rozczarowywało, ale równie dobrze – mogłeś sprzedać wszystko na pniu, zamykając wynikiem dziesiątek tysięcy sprzedanych egzemplarzy. To właśnie stało się z „Children” Roberta Milesa. Niestety, te dni minęły bezpowrotnie, skazując winyl na zapomnienie. Publikowanie muzyki w formacie cyfrowym nie jest nawet w części tak ekscytujące, zwłaszcza gdy wiesz, że połowa ludzi po prostu ściągnie ją za darmo. Przynajmniej albumy ukazują się na płytach, więc masz w ręku coś fizycznego, z grafiką. To motywowało nas do dalszej pracy i ukończenia projektu, bo tylko w ten sposób mogliśmy zobaczyć rezultat naszego wysiłku.
Nadal czujecie się związani z muzyką trance?
Simon: Przed nagraniem nowego albumu mieliśmy jasno określone cele i dopasowanie się do obecnych trendów czy gustów didżejów niekoniecznie musiało być jednym z nich. Odnosząc się do aktualnego oblicza muzyki trance, przyznaję, że niezmiernie rzadko jestem zaskakiwany czymś, czego nie usłyszałbym już wcześniej – dziesięć lat temu, kiedy Ferry Corsten i Tiësto doszli do głosu, i zresztą dobrze wykorzystali swoją szansę. Wciąż można znaleźć mnóstwo nagrań trancowych o bardziej progresywnej, technicznej lub minimalistycznej stylistyce. Oczywiście większość nie nazwałaby tego trance’em, jednak moja percepcja mówi mi coś innego.
Paul: Kiedy w 1993 roku zaczynaliśmy nagrywać muzykę nazywaną wtedy „trance”, słowo użyte do jej opisania dokładnie oddawało jej charakter. Była hipnotyzująca i wprowadzała w trans. Upływ czasu spowodował jednak, że w jakiś sposób zaczęto wiązać z nią jeszcze bardziej energetyczne utwory, bazujące na podniosłych melodiach. Wśród nich również znajduję czasem wspaniałe nagrania, ale generalnie nie czuję się związany z trance’em w tej formie.
Nagranie którego z albumów przyszło wam łatwiej?
Simon: Pewnie „There Will Be No Armageddon”, z prostego powodu – przed rozpoczęciem prac nad albumem mieliśmy już pięć gotowych utworów. Pamiętam też, że niektóre z nagrań, jak „Water Drums” czy „Epilogue”, ukończyliśmy dosłownie w kilka dni. Były stosunkowo nieskomplikowane w budowie, gdy porównam je do tych z „Pylon Pigs”, które pełne są efektów ze zautomatyzowanych plug-inów. Mając przed sobą tak wiele nowych możliwości aranżacji, nie mogliśmy powstrzymać się przed wypróbowaniem każdej z nich, a to zabiera sporo czasu. Niekiedy stawało się to wręcz kuriozalne, gdy na przykład próbowaliśmy siedmiu różnych rodzajów modulacji kołowej.
Skąd wzięliście pomysł na tytuł albumu?
Paul: Zawsze podobały mi się pylony. Poza tym słupy wysokiego napięcia przenoszą elektryczność, która ma przecież istotne znaczenie dla naszej muzyki. Simon ostatnio spędził trochę czasu na wsi i w dodatku lubi świnie. Sam widzisz, tytuł wydawał się oczywisty [śmiech].
Okładka albumu jest niemniej enigmatyczna. Koncept przypomina ten, który towarzyszył Way Out West podczas ich najnowszej sesji zdjęciowej, a sama grafika znacznie różni się od tej z „There Will Be No Armageddon”.
Simon: Gdy ukończyliśmy prace nad częścią muzyczną albumu, długo zastanawialiśmy się nad tym, jaka do licha powinna być okładka. Czy powinna odwoływać się do pierwszej płyty? Być fotograficzną? Przedstawiać wzór artystyczny? A może świnie lub pylony? Postanowiliśmy zrobić sobie zdjęcie w elektrowni, najlepiej w pomieszczeniu kontrolnym, pełnym wskaźników, zegarów i paneli. Na początku nie rozumieliśmy zachwytów projektanta nad ideą zakrycia naszych twarzy kolistymi tarczami, ale teraz obaj jesteśmy zadowoleni z rezultatu.
Paul: Myślę, że samo brzmienie albumu jest bardziej aktualne i projekt okładki dobrze to oddaje.
Jak wyobrażaliście sobie album, gdy spotkaliście się w studiu po raz pierwszy po przerwie?
Paul: Weszliśmy do studia z czystą kartą. Zależało nam na skomponowaniu albumu, który będzie stanowił konsekwentną całość, zawierając przy tym kawałki interesujące z osobna. To otworzyło nam drogę do eksperymentowania z różnymi stylami, ponieważ nie byliśmy skrępowani koniecznością nagrywania tylko utworów stricte klubowych.
Wspominaliście o postępie technologicznym. Czy wobec tego zrezygnowaliście z hardware’u?
Simon: Dziesięć lat temu każdy z nas miał profesjonalnie przygotowane studio, odpowiednio wytłumione i wypełnione po brzegi najróżniejszym sprzętem analogowym. Miałem olbrzymi stół mikserski Amek Rembrandt, który przypominał statek kosmiczny. Po tym, jak przerzuciłem się na cyfrową realizację, postanowiłem się go pozbyć. Mimo to pamiętam, że przez pewien czas zwlekałem z podjęciem decyzji, bo nie chciałem poświęcić kontaktu dotykowego ze sprzętem. Teraz, gdy nie ma już odwrotu, jestem jednak zadowolony z dokonanego wyboru. Jedynym zewnętrznym syntezatorem, którego używaliśmy w trakcie prac nad albumem, był Access Virus TI i wcale nie korzystaliśmy z niego tak często, jak myślałem. Większość analogowych syntezatorów, które miałem, jest obecnie precyzyjnie emulowana programowo. Miałem też kilka takich, które wciąż czekają na odpowiednią wersję cyfrową, jak np. EDP Wasp, Oberheim Xpander, SH-09 z wejściem analogowym, Roland Juno 106 i Roland ProMars. Mimo tego w zamian zyskałem równie dużo software’u, jak Moog Modular, Yamaha CS80, Prophet V, z których każdy miał swoje pięć minut na „Pylon Pigs”.
„Papillon” zaznaczył wasz powrót i w pewien sposób pozwolił zmierzyć zainteresowanie albumem. Czy uważacie go za najlepszy utwór na „Pylon Pigs”?
Paul: Jest mocny jako singiel i dobrze sprawdza się w roli łącznika pomiędzy dawnym obrazem Union Jack a nowym materiałem. Gdy wybraliśmy go na pierwszą EP-kę z „Pylon Pigs”, album nie był jeszcze ukończony. Z czasem pojawiły się inne solidne kawałki. Chyba nie jestem odpowiednią osobą do tego, by mówić, który z nich jest najlepszy, ponieważ mój ulubiony numer z całej płyty co pewien czas się zmienia.
Simon: Myślę, że jest to niewątpliwie jeden z najlepszych kawałków na płycie. Gdy kończyliśmy kolejne partie utworu i wszystko zaczęło się zazębiać, byliśmy tak podekscytowani, jak za dawnych lat, gdy wspólnie z Paulem przygotowywaliśmy remiksy dla naszego projektu Clanger. Ponadto uważam, że „Funnelweb”, „Submerge” i „Triclops” są również solidne, każdy z nich w inny sposób. Właściwie dotyczy to wszystkich utworów z płyty, bo jak powiedział Paul – trudno to obiektywnie ocenić, jeśli przypomnimy sobie osobisty wkład w niuanse któregokolwiek z „Prosiątek”.
Mając to na uwadze, „Pylon Pigs” brzmi jak monolit, w czym też tkwi główny atut albumu. Czy myśleliście, aby prezentować materiał z płyty w formie live actu?
Paul: Nie rozważaliśmy tego, choć brzmi to interesująco. Obawiam się, że nasi najstarsi fani mogliby być jednak rozczarowani, jeśli nie zagralibyśmy kilku klasyków.
Simon: Otóż to. Byłoby wspaniale móc urozmaicić show, grając kilka spokojniejszych utworów, jak „Submerge” i „The Dark Major”, ale to także ryzykowne przedsięwzięcie. Większość woli soczyste i wkręcające rytmy.
Podczas komponowania debiutanckiego krążka inspirował was „duch starożytnej Brytanii”. Próbowaliście odzwierciedlić to również na „Pylon Pigs”?
Paul: „Pylon Pigs” przypomina bardziej spojrzenie na elektronikę z mechanicznymi, hipnotyzującymi elementami.
Simon: Tym razem te odwołania nie są tak adekwatne. Wydaje mi się, że ich obecność to przede wszystkim wpływ Claudio. Podejście Paula jest natomiast bardziej złożone, futurystyczne. „Pylon Pigs” to dla nas próba całkowitego skupienia się na brzmieniu i sprawdzenia, jak daleko jesteśmy w stanie posunąć się twórczo, a nie otoczenie tematu sentymentalną mgłą.
Podobnie jak na „There Will Be No Armageddon”, wasz drugi album jest praktycznie w całości instrumentalny. Wokale po prostu nie pasują do tej estetyki?
Paul: Nie chciałbym niczego wykluczać, ale akurat w przypadku „Pylon Pigs” miałem wrażenie, że muzyka w tej formie nie potrzebuje wokali.
Simon: Byłem zdeterminowany do tego, by poprosić którąś z wokalistek o udział w projekcie, zwłaszcza że wcześniej pomyślnie współpracowałem z Natachą Atlas, Jan Johnston i Michelle Adamson. Tym razem skontaktowaliśmy się z kilkoma mniej znanymi wokalistkami, ale z różnych względów nie doszliśmy do porozumienia z żadną z nich. Wobec tego wybraliśmy alternatywną drogę, którą wskazałeś. Mam nadzieję, że efekt jest równie dobry.
Wasz autorski remix „Funnelweb” skłania się w stronę nowoczesnego progressive house’u.
Simon: Osobiście lubię część głębszych, gęstych, minimalistycznych numerów, a ten remix to zdecydowanie ukłon w tym kierunku. Sprawiło mi to dużo radości i na pewno nie będę uciekał od możliwości lepszego poznania tej drogi w przyszłości.
Tuż po powrocie rozważaliście też wydanie zremasterowanej i wzbogaconej o nowe remiksy wersji „There Will Be No Armageddon”, jeśli tylko „Retrospective” osiągnie dobre wyniki sprzedaży. To nadal aktualne czy postanowiliście ograniczyć się do „Club EP”, na którym znalazł się remix „Two Full Moons & A Trout”?
Simon: Publikacja Union Jack – „Retrospective” jest wciąż bardzo prawdopodobna. Poza zremasterowaną wersją „There Will Be No Armageddon” oraz kilkoma innymi kawałkami wydawnictwo zawierać będzie też remiksy z naszych przepastnych archiwów.
A co sądzicie o remake’u „Two Full Moons & A Trout” autorstwa Orkidei?
Simon: Poznałem Tapio podczas naszego pierwszego występu w Helsinkach. Byłem wtedy wielkim fanem „Unity”. Zależało mu na zremiksowaniu „Two Full Moons & A Trout” pomimo tego, że chwilę wcześniej zatwierdziliśmy interpretacje Luke’a Chable’a, Chaba i Tektonik. Remix Orkidei czerpie pokaźnie z klasycznego brzmienia aranżacji Caspara Pounda.
Paul: Podoba mi się to, w jaki sposób dodał piękne partie chóralne, schowane za wokalem, które pozwalają spojrzeć na utwór z nowej perspektywy.
Czy obserwujecie obecnie poczynania któregoś z producentów trancowych?
Simon: W zasadzie nie. Mówiąc wprost, śledzę tylko kilku wykonawców muzyki elektronicznej, w szczególności gdy planują wydać nowy album. Są wśród nich głównie ci, którzy wypracowali już sobie imię, dzięki czemu wiem, czego mogę od nich oczekiwać, a więc: The Orb, Röyksopp, Ulrich Schnauss, Goldfrapp, Air, Underworld, Jon Hopkins, M83, Boards Of Canada, Amorphous Androgynous, Trentemøller, The Field.
Jakie są wasze plany na przyszłość? Chyba nie każecie fanom czekać kolejnych dziesięć lat na następny album?
Paul: „Pylon Pigs” to dla nas dziewięć miesięcy ciężkiej pracy w studio. Chciałbym teraz wreszcie przedstawić płytę słuchaczom i sprawdzić, jak nagrane numery radzą sobie na klubowych parkietach. Całkiem prawdopodobne, że później rozpoczniemy prace nad trzecim albumem.
Simon: Zgadzam się, występy live to istotna część tego, czym się zajmujemy. To daje nam rzetelny obraz tego, jak nasza muzyka jest odbierana, oraz coś, co nieustannie staramy się poprawić i urozmaicić. Mamy już zaplanowanych kilka imprez, między innymi tournee po Australii i Nowej Zelandii. Nie możemy doczekać się, by wreszcie tam trafić i poznać reakcje na nasz nowy materiał.