Materiał na weekend: 'Ikona house’u: Dennis Ferrer’
Enigmatyczny housowiec Dennis Ferrer robi hity muzyczne jutra dziś. Przewidując trendy z bezbłędną dokładnością, poruszając się pomiędzy gatunkami z wielką łatwością, w „Hey, Hey” wyczarował kolejnego królika ze swojego kapelusza i pozuje przed czymś, co jest i długo jeszcze będzie jednym z powerplayów setów na całym świecie. DJ Mag postanowił dowiedzieć się, jak udaje mu się zawsze być o krok przed konkurencją…
Możesz wyciągnąć człowieka z Nowego Jorku, ale nie możesz wyciągnąć Nowego Jorku z człowieka. I chociaż urodzony na Bronksie, mieszkający w Wielkim Jabłku erudyta Denis Ferrer prawdopodobnie opierałby się byciu przypisanym do jakichkolwiek granic geograficznych czy klasyfikacji, jako osoba jest tak szczery do bólu, uczciwy i konkretny – żeby nie powiedzieć uparty – jak miasto, z którego pochodzi.
Pomimo noszenia housowej korony, w której zawarte są jasno świecące, definiujące gatunki utwory – mnóstwo z nich ustaliło kierunek w housie i techno – i chwalenia się dwudziestoletnią historią muzyczną, wobec której wielu jego obecnych kolegów po fachu, schowałoby głowy w piasek, Dennis pozostaje gościem w ukryciu, skromną indywidualnością, która w muzyce i swoich poczynaniach pełna jest zdrowego rozsądku.
„Mogę zarabiać na życie czymś, co kocham, większość ludzi nie ma tego luksusu,” wyznaje Dennis. „Codziennie patrzę w niebo i czuje się obdarowany przez los. Naprawdę tak to odczuwam. Jutro mogłoby się to wszystko skończyć – jesteś tylko tak dobry, jak twój ostatni kawałek.”
Nie bójcie się – każdy kolejny singiel Dennisa Ferrera jest zawsze czymś więcej niż sumą poprzednich albo kopią ostatniego floorfillera. W dość prosty sposób rozpoczyna trendy, prowadzi tam, dokąd wszyscy później zmierzają, a gdy robi kawałki, inni słuchają i sporządzają notatki. Człowiek stojący za takimi znakami epoki jak „Church Lady”, „Sandcastles” czy „Son of Raw”, zrobił to po raz kolejny. Podczas gdy próbujemy go przydusić, on siedzi niewzruszony, mając na koncie kolejny utwór-trofeum, który może dodać do swojej gabloty.
ROBIĄC “HEY”
Ale kawałek „Hey, Hey”, wydany nakładem jego własnego labela Objektivity, jest większy niż mógł to sobie wyobrazić. Kipiąc miesiącami na promosach, wciskając się we wszystkie rodzaje setów DJ-skich na całym globie, jego utwór, nacętkowany wstawkami basowymi rodem z techno i wokalami łowiącymi publiczność w sieć – które niespodziewanie nagrane zostały przez frontmenkę zespołu indie-rockowego The Noisettes, Shingai Shoniwę – stał się kolejną jasno świecącą gwiazdą. Oficjalnie wydany, wykorzystał potencjał, by stać się – stanowczo zbyt rzadkim przypadkiem – housowego megahitu. Gdy spytaliśmy jego twórcę skąd wzięła się ta magiczna, specjalna mieszanka składników, uaktywniła się w nim niezwykle marudna strona osobowości. „Hey, Hey” – mówi, „było reakcją przeciwko tym wyżłobionym koleinom powagi, które zbyt długo już truły muzykę taneczną.”
„Chciałem znaleźć krawędź, być inny. Dawno już nie mieliśmy żadnego zabawnego wokalu. Wszyscy byli zbyt poważni, co jest dla mnie kompletną bzdurą – to żaden pieprzony Beethoven, te poważne typki mogą skoczyć w przepaść,” wścieka się Dennis. „W ostateczności, to, co robisz, jest przecież kawałkiem tanecznym, przy którym ludzie mają cieszyć się imprezą. Co stało się z naszymi zabawnymi nagraniami, tymi kawałkami typu „zagraj i otrzymaj reakcję”, podczas których wszyscy świetnie się bawili? Nie chcę być naukowcem, nie próbuję używać matematyki na parkiecie! Stąd wzięła się inspiracja.”
Wykalkulowany, by przywrócić na front typowy dla house′u, hedonistyczny klimat imprez i dać prztyczka w nos purystom dobór wokalistki, był kolejnym czynnikiem czyniącym z „Hey, Hey” coś więcej niż przeciętny housowy hit.
„Chcieliśmy zszokować ludzi, by mówili „wyobrażasz sobie The Noisettes robiących kawałek housowy?” Mówi Dennis, uśmiechając się szeroko. „Shingai była świetna, weszła i powaliła nas, to było magiczne! Spisałem jej cały tekst piosenki, ona weszła, zaśpiewała i wyszła, a ja zrobiłem coś w stylu „wow, o kurde, OK”. Szczerze, nie spodziewałem się po tym wiele, ale ludzie to zrozumieli. Od razu byłem zszokowany ich reakcją.”
LEKKOŚĆ DOTYKU
Tak jak wiele jego innych kawałków, „Hey, Hey” udaje się zbalansować komercyjny sukces bez poświęcania ferrerowskiej prawdziwości i umiejętności zrównywania klubów – masowa atrakcyjność połączona z granicami gatunku przede wszystkim. Ostatnie odnieść można do wielu prac Dennisa i jego nastawienia do tworzenia muzyki tanecznej. Człowiek, który kieruje sceną z tak wielkim respektem i czcią pochodzącą od większości elektronicznego światka, sięgając od tech-house′u („Sandcastles”) do wycelowanych w rynki komercyjne, groove′ów gospelowych („Church Lady”), po głębokie, jazzowe bity („Son Of Raw”), był zdolny poruszać się między gatunkami z niesamowitą lekkością, którą cechuje się niewielu artystów.
Oceniają go maniacy techno, podoba się deep housowcom, funkowa publika w UK czuje jego bity – robił już prawie wszystko i nie interesowało go, czy zawiedzie jedną ze scen robiąc coś bardziej undergroundowego lub odwrotnie – mainstreamowego. Na przekór wszystkim, wygodnie robi to, co do niego należy i cieszy się, widząc jak inni DJ-e ostatecznie przestawiają się na nowe trendy ustalane przez niego.
„Wszyscy pytają mnie, dlaczego zmieniam style” wzrusza ramionami Dennis. „Prawdziwym powodem jest to, że znudziłbym się gdybym tego nie robił. Poza tym robienie w kółko tego samego jest męczące. Szukam innych sposobów podejścia do sprawy. Nie należy przejmować się tym, co akurat jest modne. Trzeba wszystkich pobić i zacząć martwić się tym, co będzie jutro. Chodzi mi o to: zrób kawałek, ale nie na dziś, tylko na jutro. Coś, czego ktoś jeszcze nie osiągnął, czego nikt nie odkrył. To jak zjawisko z naszej sceny – jest coraz częściej odwiedzana przez inne grupy etniczne. Jeśli jest jakaś konkretna grupa, którą przyciąga coś nowego, dlaczego miałbym zachowywać się jakby to nie miało miejsca? Takie czynniki determinują dokąd zmierzasz swoją muzyką, a ja jestem na nie wrażliwy i przywiązuję do nich uwagę. To było trochę jak robienie przez jakiś czas afrobeatu – gdy wszyscy zaczęli sięgać po te klimaty, stwierdziłem, że czas odejść od nich.”
FUNDAMENTALNY
Ta filozofia okazała się podstawą rozwoju Denisa Ferrera, odkąd tylko pierwszy raz pojawił się na scenie muzycznej we wczesnych latach 90, tworząc ciężkie, bezkompromisowe techno pod opieką jednych z nowojorskich najjaśniejszych gwiazd, jeszcze jako Morph.
„Moje wejście w techowe klimaty nastąpiło w 90 albo 91”, wspomina. „Koleś, który pracował w sklepie „Vinyl Mania” w Nowym Jorku, grał mnóstwo utworów Surgeona. Byłem wtedy tylko ciekawski i jakoś wkręciłem się w robienie czegoś takiego, nie pytajcie mnie jak! Najpierw spotkałem się z Tetsu Inoue, a on wtedy tworzył bardziej ambientowe rzeczy z Peterem Namlookiem. Później, skumałem się z Damonem Wildem i Synewave.”
„Stormwatch”, wydane w ważnym wydawnictwie Synewave w 1994, było galopującym, funkującym, nowojorskim, technicznym klejnotem, oscylującym wokół dramatycznych spitchowanych syntezatorów i nastrojowych warstw. Zwiastunem czegoś, co miało wkrótce nastąpić, podczas gdy jako OM, tworzył „Peace Of Mind” dla C&S Records – szybki, trzystatrójkowy numer, z czymś więcej niż tylko powiewem wczesnego trance′u. Ale ścieżka techno miała się okazać dla Ferrera frustrująca. Miał ogromną potrzebę robienia czegoś z trochę większą duszą i chciał dotrzeć do szerszej publiki. Będąc zmęczonym małostkową walką o wybicie się spośród sceny nowojorskiej, postanowił skupić swoje talenty muzyczne w nowym kierunku.
„Naprawdę zmęczyłem się brakiem pieniędzy i sprzeczkami na tamtej arenie”, przyznaje Dennis. „Nie można było z tego wyżyć, nawet wydając 20 singli rocznie. Więc, równolegle do chodzenia do pracy i szkoły, spotkałem legendę house′u, Kerri′ego Chandlera. Był on dla mnie jak ostatni zestaw instrukcji.”
POTĘŻNY
Niewątpliwie miało się okazać, że to muzyka house da Dennisowi przełom w karierze i pokaże jego wspaniały kunszt – oraz serce – do tworzenia wielkich utworów, przewyższających wszystkie muzyczne warstwy i łączących ludzi w ich hołdzie składanym nieustającemu rytmowi. Ustanawiając Sfere Records wraz Kerrim w 1998, jego nowy alias miał reprezentować wyraźne rozstanie z tym, z czego znany był do tej pory.
Jako rynek zbytu dla zgadzających się z nimi producentów i ich własnego materiału, Sfere określało najlepsze brzmienie amerykańskiego soulful house′u, z dającymi temu przykład ludźmi takimi jak Masters At Work. EP „First Steps” wydane w 1999 i remiksy „Got The Bug” Chandlera, pokazały częściowy powrót do disco i jazzowo-funkowych dźwięków, które jako pierwsze przykuły ucho Ferrera, jeszcze gdy był dzieckiem. Tylko, że tym razem załamane zostały przez nowoczesny pryzmat, łączący ostre, syntetyczne bity z akustycznymi instrumentami, jak na przykład trąbki i klawisze Rhodes. Była to kolejna kolaboracja, która skrystalizowała unikatowy groove Ferrera raz na zawsze i pogodziła jego przeszłość w techno z funkową przyszłością.
Kontaktując się z Jeromem Sydenhamem w 2003, para zaczęła pracować razem nad wieloma utworami, ale jeden w szczególności zdawał się chwytać wyobraźnię i stopy publiki, cały czas bez pamięci przykuwając ich uwagę. „Sandcastles” – podwodna, nieustannie rozwijająca się tech-housowa przygoda ze wspaniałymi, poruszającymi serce balearycznymi, plażowymi riffami i skomplikowaną mocą, która ujawnia się zdradziecko i stopniowo – pokazało Ferrera figlującego z fragmentami jego mroczniejszej przeszłości w muzyce elektronicznej i przywiązującego go do bardziej funkujących, afrocentrycznych rytmów, bogatych w powolne, bardziej taneczne wartości muzyki house.
Dodajcie do tego afrykański śpiew w breakdownie i macie „Sandcastles”, utwór, który naprawdę mógł przekroczyć granice, ale, jak to zwykle bywa z wielką sztuką, zajęło chwilę zanim ludzie zdołali ogarnąć to swoimi umysłami.
„Musicie pamiętać, że w tamtych czasach, house był nadal w bardzo soulfulowym stanie. Gdy grałem „Sandcastles” dla takiej publiki, wszyscy krzywili się: „dlaczego gra techno podczas seta housowego? Co jest z nim nie tak?”,” wspomina Dennis. „Jakieś sześć miesięcy później, poszedłem do klubu i widziałem DJ-a grającego tak dla podobnego parkietu, szalejącego przez dobre pół godziny. Nie wiedziałem co się działo. Myślałem, że jeśli ludzie to zrozumieją, ten kawałek będzie sukcesem, podczas gdy pierwszą reakcją na niego, było coś jakby „spieprzyłem! Wstyd mi! Nie powinienem był cię słuchać Jerome”. Wtedy on spokojnie stwierdził: „nie martw się, nie martw, zrozumieją, a gdy się to w końcu stanie, to będzie hit”.”
FUNKY
I tak właśnie było: „Sandcastles” zbudowało nowe muzyczne oparcie dla Ferrera i przedstawiło go światu jako jeden z najbardziej ekscytujących housowych talentów. Wolny od zaszufladkowań, ustanowił trend cenienia dobrych utworów, niezależnie od gatunku, a jedynym, czego ludzie mogli się po nim spodziewać, była jego nieprzewidywalność. „Chuch Lady” (2005), kolejny wielki hit, kumulował w sobie klasyczne nowojorskie, garażowe, narastające organy i dziki, gospelowy wokal, by ostatecznie wybuchnąć gloryfikującą afirmacją galwanicznego, duchowego potencjału muzyki house. Zaledwie chwilę później, Ferrer zakopał się głęboko w mroczniejsze, bardziej podziemne strefy. Jego remiks irlandzkiego duetu Fish Go Deep „The Cure and the Cause”, z mocną, perkusyjną krzątaniną i półmrocznymi, dramatycznymi akordami, miał wielki rozdźwięk po premierze w 2006. Uznane za mistrza sceny zwanej wtedy „urban house” i nadal brane pod uwagę jako kawałek tworzący gatunek UK funky (mimo tego, że Dennis nie jest przecież Brytyjczykiem), pozwoliło na okrzyknięcie Ferrera wielkim wpływem na tę scenę przez DJ-ów takich jak Cooly G.
Zamiast kontynuować, brnąc dalej tą samą ścieżką i wypłukując do reszty potencjał tego brzmienia, wygrzewając się na słońcu w chwale, Denis już kierował swoje kroki ku czemuś nowemu. Spytajcie go o jego wpływ na obecny styl UK funky i o ludzi „pożyczających” jego pomysły, a zareaguje ze szlachetnością, zadowolony z oglądania przywłaszczonych elementów jego stylu.
„Nie jestem tu, by oceniać którykolwiek gatunek. Nie jestem tu, by oceniać cokolwiek. Muzyka jest muzyką. Kocham klasykę, kocham jazz. Jest wiele dobrych nagrań i wiele złych. Jeśli to dobre kawałek, zainteresuję się nim, ale nieuczciwe jest oceniać cały trend. Słyszałem o tej muzyce – nie przeszkadza mi to, są fajni, no i jest sztuką – róbcie, co chcecie, róbcie to, co was uszczęśliwia. Jeśli działa – ok, nie narzekam,” reflektuje Dennis.
Jakimś cudem, Ferrerowi udaje się przewidywać trendy. Zeszłoroczny, wyjątkowy „Sinfonia Della Notte” wydany w Strictly Rythm, wydawał się lądować w pełni uformowany na scenie muzyki tanecznej, gotowej do powrotu epickiego, pianinowego house′u. Z wielkimi, syntetycznymi skrzypcami, napędzającą perkusją i tlącym się, fortepianowym breakdownem, był naprawdę w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie – to trik, który Dennisowi udaje się z niespotykaną częstością.
„Tak naprawdę, to nie pianino chciałem uwydatnić w „Sinfonii”. Biorąc pod uwagę to, co się obecnie dzieje, pomyślałem: „przywróćmy coś sprzed szmatu czasu, coś z tego oldschoolowego pianina”. To znów mieszanie nowego ze starym. Jeśli miałoby to sens, użyłbym organów, ale to było tandetne, staroszkolne pianino. Tony Lionni zrobił to w kawałku, który naprawdę uwielbiam – „Found A Place”, za który dostaje wielki plus. To świetny utwór na swoich prawach i stała za nim również swego rodzaju ogromna inspiracja.”
BOGATA TRADYCJA
Z jego wielką dyskografią singli i trzema albumami do tej pory, zróżnicowanie Ferrera czyni go trudnym kolesiem do określenia, ale jeden wątek pozostaje bez zmian: cała jego praca to bogata rysa na historii muzyki czarnych. Od swojego pierwszego muzycznego objawienia, gdy mając osiem lat był świadkiem walki żywiołów w Los Angeles, Ferrer uwielbiał soulowe, funkowe i jazzowe tradycje, przypatrując się z bliska tym klimatom. Groove taki widzimy wszędzie – od jego kawałków w stylu disco po najbardziej techowe klimaty.
„Nie można uciec od swoich korzeni,” uważa. „Nie możesz ukryć się przed tym, kim jesteś głęboko w środku. Możesz zamrozić to, pokolorować się innymi barwami, ale ostatecznie jesteś tym, kim jesteś i jesteś skąd jesteś. To cię definiuje, od tego nie sposób uciekać. Kocham soulful, uwielbiam stary R&B. Lubię wszystkie rodzaje muzyki, ale koniec końców nic nie daje mi większej radości, niż odsłuchanie zajebistego, pełnego duszy nagrania R&B z lat siedemdziesiątych. To jedna z tych rzeczy, których nie potrafię wyjaśnić – czasem, po prostu trafia to do mojej muzyki, niezależnie, czy są to progresje akordów czy perkusja. Nie mogę się temu oprzeć. To coś jak edukacja muzyczna.”
Po „Hey, Hey”, Ferrer przygotowuje kilka nowych wydawnictw dla własnego labela Objektivity, włączając to kilka autorskich produkcji i EP od Martinez Brothers. Następny w kolejce jest czwarty album, ale niechętnie wyjawia nam szczegóły czego możemy się spodziewać. „Będzie dobry. Nie zamierzam okradać was z pieniędzy! Jedyne, czego od was chcę, to byście spodziewali się wszystkiego. Oceniajcie utwór za to, jakim jest, bez żadnych oczekiwań!”
Niewiele jest rzeczy, których Dennis Ferrer nie osiągnął w świecie muzyki klubowej, ale zamiast skupiać swoje cele na jakiejś nieosiągalnej nagrodzie, jest zadowolony, że po prostu może spokojnie sterować dobrym statkiem tanecznym, który zbudował lata temu i żeglując przez bezkresne morza muzyki house, nadal pozostając o krok przed resztą stawki.
„Jestem jednym z tych ludzi, którzy żyją z dnia na dzień i nie oczekuję wiele. Nigdy nie prosiłem o cały świat, nie chcę go… Chcę tylko mieć za co zjeść! Wszystkie te komplementy… Nie możesz zabrać ich ze sobą, gdy odejdziesz. Po prostu chcę być zapamiętany. Może nie jako najlepszy koleś w dziejach, ale chociaż jeden z najlepszych.”
Tekst: DJ Magazine UK, tłumaczenie: Igor Warzocha