Wywiad z Mathew Jonsonem – władcą Marionetek
Mathew Jonson, jeden z kilku znanych na świecie kanadyjskich emigrantów muzycznych, wydał całkiem niedawno swój debiutancki album „Agents Of Time” oraz „The Modern Deep Left Quartet”, współtworzony jako grupa Cobblestone Jazz.
Debiutant z dziesięcioletnim stażem na rynku? Cóż, w wypadku akurat tego artysty jest to doskonale zrozumiałe. Nasze serca dawno już zdobył słynnymi live actami, na które – wobec swojego niespotykanie pedantycznego podejścia do perfekcyjnego brzmienia – zwykł wlec za sobą ogromną „szafę” ze sprzętem studyjnym. Klub Fabric postanowił przybliżyć swoim bywalcom postać tego pana…
Cześć Mathew, jak się masz?
Dobrze, dzięki. Właśnie miałem świetny weekend z kolesiami z Cityfox Club w Zurychu, a teraz siedzę w studiu przez cały tydzień szykując się do występu w Fabric.
Jakie jest twoje najwcześniejsze wspomnienie związane z muzyką?
Mój ojciec jest muzykiem, więc oczywiście byłby to on, śpiewający i grający na gitarze. Miałem szczęście dorastać w domu wypełnionym wszelkiego rodzaju instrumentami i jako dzieci zawsze pozwalano nam grać na nich. Były bębny, flety, cymbały, elektryczne i akustyczne gitary, nawet takie bluesowe; folkowe instrumenty jak łyżki, balie basowe, a nawet klawesyn. Moi rodzice uwielbiali gościć przyjaciół, grać z nimi i śpiewać. Zwykle muzycy, którzy występowali w teatrze, którym mój ojciec pomagał zarządzać, zostawali u nas w domu, więc byłem niedaleko muzyki przez cały czas.
Jaki byłeś w szkole średniej – czy wtedy odkryłeś techno?
Tak, po raz pierwszy spotkałem się z techno w lokalnej, uniwersyteckiej rozgłośni radiowej CFUV. DJ i mój przyjaciel, Ice E Fresh, pozwalał mi grać tam co tydzień. Tak dowiedziałem się o techno. Poznałem dziewczyny, które zabrały mnie na mój pierwszy rave i przedstawiono mnie innym ludziom, którzy tworzyli muzykę elektroniczną. W sumie jedną z pierwszych takich imprez była organizowana przez Tygera Dhulę z Cobblestone Jazz. Grali na niej Derrick May i Juan Atkins. Nie znaliśmy się wtedy, ale to zabawne jak wszystko się ułożyło i że teraz mamy zespół.
W odniesieniu do twoich wcześniejszych prac, co inspirowało cię wtedy w życiu?
Głównie hip hop i rap, jako że nie słyszałem nigdy techno i house’u. Ale również wczesne electro, jak na przykład Cybotron „Clear”, „Rockit” Herbiego Hancocka i „Goodlife” Innercity. Miałem naprawdę obsesję na punkcie breakdance’u, więc były to też utwory Kraftwerk i rzeczy z ścieżki dźwiękowej z filmu „the Breakdance”.
Jak długo myślałeś o wydaniu solowego albumu?
Kilka lat. Zdecydowałem nie wydawać nic i skupić się zamiast tego na Cobblestone Jazz. Chciałem przeprowadzić się do Berlina i nie miałem tyle czasu na pisanie z nimi muzyki przez ostatni rok zanim wyniosłem się z Vancouver. Mimo to, cieszę się, że zaczekałem. Podoba mnie się to, jak wyszedł ten album bardziej niż poprzednie, które nie zostały wydane.
Do czego odnosi się tytuł albumu „Agents of Time”?
Przez większą część chodzi o podróże i futuryzm. Biorę dużo inspiracji z idei technologii i przyszłości, oraz międzywymiarowych podróży w czasie.
Krążek zawiera głównie nowy materiał, ale jest na nim również wcześniej wydany singiel i nowa wersja twojego chyba najbardziej znanego utworu, „Marionette”. Był jakiś powód umieszczenia tam tych kawałków?
Wersja „Marionette” to tak naprawdę oryginalna wersja, stworzona przed wyjściem singla, nigdy nie wydana. Wtedy myślałem, że niewiele się w nim działo, ale teraz, porównując obie wersje, wolę prostotę tej pierwotnej. Chciałem zawrzeć „When Love Feels Like Crying”, bo został stworzony w tym samym okresie czasu, co reszta albumu, więc wydaje się ładnie pasować. Na początku miałem również umieścić tam „Ghosts in the AI”, ale stwierdziłem, że lepiej nie wsadzać na krążek tyle wcześniej wydanych utworów.
Będąc członkiem Cobblestone Jazz, powiedz jakie są plusy pracy samemu?
Bardziej zagłębiam się, gdy pracuje sam. To coś bardziej osobistego i bardziej refleksyjnego, co jest w moim życiu koniecznością.
Czy jest ktoś jeszcze z kim chciałbyś w tej chwili pracować?
Squarepusher, albo jacyś drum & bassowcy – byłoby zabawnie. Albo wokaliści. Fajnie byłoby znów pracować z Nelly Furtado. Czasem brak mi jej, to było świetne.
Co dalej dla ciebie, muzycznie? Jesteś zadowolony z tego co aktualnie robisz, czy też jest coś innego, co chciałbyś wypróbować w następnych 5-10 latach?
Naprawdę chciałbym zrobić więcej ścieżek dźwiękowych do filmów. Ta, którą zrobiłem z Cobblestone Jazz i Hrdvsion do „Fausta”, sprawiła mi dużo radości. Masa pracy, ale bardzo wynagradzającej. Mam nadzieję, że będziemy mogli ją wkrótce wydać. Nadal czekamy na prawa z niemieckiej wytwórni filmowej.
Po zaglądnięciu do twojego studia na YouTube, jeśli miałbyś wybrać trzy rzeczy ponad wszystko inne, co byś wybrał?
TR-808, SH-101 i Super Jupitera. Z tym wszystkim nadal mógłbym robić muzykę.
Czy był ktoś, kto poprowadził cię przez sztukę produkcji, czy też nauczyłeś się tego całkowicie samemu?
Przez pierwszych osiem lat byłem samoukiem. Potem znalazłem scenę rave’ową i poznałem ludzi takich jak: Thomas Greenwood, który wprowadził mnie do sprzętu analogowego; Patrick Simpson (Tyger Dhula), Danuel Tate i The Mole, który pomógł mi się wiele nauczyć. Następnie nauczyłem się grać jako DJ m.in. od Erica Audeta, Ezekiela Hagara i DJ-a Wooda. To dało mi głębsze spojrzenie na to, jak tworzone są techno i house.
Masz jakieś porady dla początkujących producentów?
Pewnie… Nie próbujcie od początku tworzyć skończonych utworów. Po prostu eksperymentujcie przez pierwszych kilka lat. Potrzeba czasu by stworzyć swoje brzmienie, więc potraktujcie to jakbyście uczyli się instrumentu.
Jeśli mógłbyś cofnąć się w czasie i zrobić coś inaczej, co byś zrobił?
Wow, trudne pytanie. Może w nadziei, że coś się zmieni, zrobiłbym kilka zdjęć lasów, lodowców i biednych ludzi, by pokazać naukowcom i rządom z przeszłości, jakiego bałaganu narobiliśmy…