Festival 139 – relacja FTB
Impreza pod nazwą FESTIVAL 139, która odbyła się w miniony weekend, była jednym z niewielu tego typu wydarzeń zorganizowanych w południowo-wschodniej części Polski. Jak wszyscy wiemy, w tym zakątku naszego kraju dobrych eventów jest jak na lekarstwo. Jednak dzięki staraniom firmy 'Xtreme Media Dynamix’ (XMD), a także managera klubu 139, w pierwszym tygodniu czerwca mieliśmy okazję bawić się właśnie w Śmignie. Z okazji dziesiątych urodzin klubu 139, znajdującego się zaledwie kilka kilometrów od Tarnowa, mogliśmy usłyszeć sety takich gwiazdy jak: ATB, Ferry Corsten, czy chociażby Dash Berlin. Zapewne z wielu z was ciekawi to, jak wypadła pierwsza edycja Festivalu. Ja z ręką na sercu rzec mogę, że naprawdę bardzo dobrze.
Na teren festiwalu przybyliśmy przed godziną dwudziestą pierwszą. Scena rozstawiona została na parkingu i właśnie tam wszyscy bawiliśmy się do późnych godzin porannych. Niemiłą niespodzianką okazał się brak jakiejkolwiek nawierzchni betonowej, co zapewne nie tylko nam znacznie popsuło komfort zabawy. Z powodu wcześniejszych opadów deszczu i niesprzyjającej pogody pod nogami mieliśmy mokrą trawę i błoto. Co prawda nie przeszkodziło to nikomu, ale na przyszłość organizatorzy powinni pomyśleć o zabezpieczeniu terenu. Jeśli chodzi o scenę i oprawę, zadanie to przypadło firmie VGC (dawniej znani byli oni pod szyldem Scena Fm). Zbudowali ciekawą i przede wszystkim dość dużą scenę – dookoła obwieszona była mnóstwem ruchomych głów i kolorowych świateł. Zawisło także dwadzieścia białych lamp żarowych i tyle samo stroboskopów, których panowie z ekipy oświetleniowej nie oszczędzali nawet na chwilę. Znalazło się oczywiście miejsce na dwa wielkie ekrany po bokach, na których wyświetlane były wizualizacje. Z oświetleniowych dodatków nie zabrakło oczywiście odrobiny pirotechniki, konfetti, a także pięciu wyrzutni ognia.
Kawałkiem od którego rozpoczęliśmy imprezę było „Closer”, czyli wspaniały wokal z najnowszej płyty Susany. Swojego seta kończył właśnie holenderski duet Ernesto & Bastian, a chwilkę wcześniej słyszeliśmy również „Live Forever” ze świetnym wokalem Emmy. Idealne, klimatyczne kawałki. Tuż przed 21 na scenie pojawił się Josh Gallahan. Najlepszy przyjaciel Andre Tannebergera (ATB) zaczął od BT „The Emergency”. Spokojny początek i po chwili równie spokojny wokal… czarodziejskie intro, czarodziejski kawałek. Josh prawie za każdym razem gra wcześniej niż Andre i nastraja nas wszystkich przed jego występami – tym razem nie było inaczej. W jego secie nie zabrakło wyśmienitych melodii i wokali. Gdzieś pośrodku pojawił się jego autorski track „1st Strike” a także produkcja Mike’a Shivera „Everywhere You Are”. O 21:30 za konsoletą stawił się Artento Divini. Zauważyć mogliśmy niewielkie przesunięcie w timetable imprezy. Podobno spowodowała to mała awaria agregatów prądotwórczych we wcześniejszych godzinach. Cóż, wypadki się zdarzają, na szczęście młody Holender zjawił się ma scenie bez większych przeszkód. Już na pierwszy ogień poszedł jego autorski track „Biding My Time”. Z racji tego, że na niebie zrobiło się coraz ciemniej, w górę poleciały pierwsze fajerwerki. Artento, który grywa przeważnie housowe numery, drugiego czerwca nie skierował swojego seta w tym kierunku. Zagrał dużo wokalnych trance’ów i kilka mocniejszych techowych produkcji. Nacieszyć ucho mogliśmy m.in. „Dark Heart Waiting” Markusa Schulza, czy także znanym wszystkim „Apologize”. Pojawiło się także „Pictures Of You”, na którym wystrzelone zostało konfetti. Przez cały set Artento skakał, cieszył się i bawił razem z nami. Widać było, że miał w sobie naprawdę mnóstwo energii i przede wszystkim był sobą – bardzo pozytywnym artystą, a nie kolejną supergwiazdą. Gdzieś pod koniec usłyszeliśmy także „A Thousand Miles” autorstwa Terry’ego Ferminala oraz ponadczasowe „Fly Away”, podczas którego skakaliśmy ile sił w nogach. Bardzo dobry set i naprawdę duży plus za poderwanie publiki do zabawy. Klaas, kolejna gwiazda wieczoru, pojawił się tuż przed dwudziestą trzecią. Rozpoczął od „I Like To Move It”, na którym to po raz pierwszy tego wieczoru ruszyły lasery – były cztery, wszystkie zielone. W jego występie kolejno usłyszeć mogliśmy „Whats Is Love” Haddaway, czy znane chyba wszystkim z radiowych list przebojów „I Gotta Feel You” grupy Black Eyed Peas. Dobór kawałków, które zagrał niemiecki DJ, to jak dla mnie, małe nieporozumienie – dyskotekowe przeboje nie pasowały zbytnio do tej imprezy. Czas ten przeznaczyliśmy na ciepły posiłek i rozmowę ze znajomymi. Gdzieś pod koniec poleciało jeszcze „Infinity” Guru Josha. Set ten zamknął dla mnie pierwszą część imprezy. Druga zapowiadała się zdecydowanie lepiej – przecież najważniejsze gwiazdy miały pojawić się dopiero teraz.
Przedstawiciel tria Dash Berlin wskoczył za DJ-kę tuż przed dwunastą. Po raz pierwszy usłyszeliśmy specjalnie przygotowane intro, a artysta przywitał nas króciutkim wokalem z jego autorskiego kawałka „Never Cry Again”. Potem „You and I” Mediny w remiksie D.B. oraz „You Never Said”, z głosem Jaren. Zabawa rozpoczęła się na dobre, a set Holendra poderwał do zabawy wszystkich uczestników imprezy. Choć nie miałem okazji słyszeć go na żywo, wiedziałem, że się nie zawiodę. Nie mogło zabraknąć kosmicznego „Man On The Run”, którego brzmienie poznałem już po pierwszych sekundach. Zrobił chyba wszystko co w jego mocy by porwać publikę. Jego set zawierał mocne, taneczne numery, momentami przeplatane kawałkami o magicznych breakdownach i kojących upliftingowych dźwiękach. Dzięki takim utworom jak „Sky Falls Down”, „Waiting”, czy „Wired” (po raz kolejny wspaniały wokal Susany), przelał w nas wszystkich swoją energię i pokazał, że zarówno jako DJ-e, jak i producenci, Dash Berlin to osoby coraz bardziej przedzierające się na czoło stawki, jeśli chodzi o rozwój muzyki trance. Z nowości nie zabrakło „Janeiro”, które po raz pierwszy usłyszeć mogliśmy niespełna miesiąc temu w autorskiej audycji samego Armina van Buurena. Po szaleńczym secie Holendra, przyszedł czas na pana Tannebergera. ATB zaczął popis umiejętności od „Let u Go” w wersji acapella, by już po chwili wrzucić nam swoje „Ecstasy”. Początek seta identyczny z tym, który usłyszeć mogliśmy niecałe trzy tygodnie temu na klubowych Juwenaliach w Legnicy. Andre potrafi rozruszać publiczność, co doskonale pokazał nam tej nocy. Wstawki z „Till I Come” i energiczne tech trancowe melodie były kopniakami energii, przy których nie dało się stać w miejscu. Pojawił się także mash up „Toca’s Beautiful Things”, połączenie formacji Andain i Fragmy, czyli kolejna powtórka z Legnicy. Było też „Behind” i spokojny wokal „Gravity”, który w połączeniu z laserami sprawiał, że można było choć na chwilę oderwać się od szarej codzienności. Mimo całej mojej sympatii dla tego pana, jego set mnie nie zaskoczył i z pewnością zagrany został pod publikę.
Ferry Corsten, czyli siódmy na liście najlepszych DJ-ów świata pojawił się na scenie jako ostatnia gwiazda nocy. Tego, co zrobił już na samym początku, z pewnością nie tylko ja nie zapomnę na długo. Minęła zaledwie sekunda a usłyszałem „Aishę” w wersji intro. Potem pojawił się mash up „Right Back” Yuri Kane w połączeniu z melodią „The Great Escape” panów z Rank1. Dobór tracków wprost idealny. Bawiłem się w najlepsze, zastanawiając się, co jeszcze Ferry wkręci tej zwariowanej nocy. Moim kawałkiem imprezy okazała się produkcja AF Project „Something Wrong”, czyli jedna z perełek z nowego albumu Ferry’ego „Once Upon A Night”. Breakdown sprawił, że zamykając oczy czułem się jakbym dostawał prawdziwy cios prosto w serce. Atmosferę, jaką stworzył Ferry tym trackiem trudno opisać słowami. Do muzyki dodajcie klimat open airowych eventów, ciepłą noc i rozbłysk wszystkich stroboskopów – totalny obłęd. Zwariowany Holender zarzucił nam jeszcze swoją produkcję „Once”, a także dość stare, ale wciąż niezapomniane „Beautiful”. Technika miksowania kawałków i tworzenia wręcz zadziwiająco idealnych przejść to kolejny powód, dla którego Ferry jest tak wysoko cenionym artystą. Momentami nie mogłem wyjść z podziwu, z jaką łatwością i przyjemnością przyszło mu zagranie takiego seta. Każdy artysta tamtej nocy był świetny technicznie, ale kunszt Ferry’ego wręcz płynął z głośników, bez najmniejszych nawet mikrosekundowych zgrzytów. Kawałkiem zamykającą całą imprezę było nieśmiertelne „Adagio For Strings” w wersji Williama Orbita. Tutaj, zgodnie z obietnicami organizatorów, byliśmy świadkami wspaniałego pokazu sztucznych ogni. Przez sześć minut na niebie oglądać mogliśmy wybuchające na przeróżne kolory fajerwerki. Dawno nie widziałem takiego wspaniałego pokazu i nie znalazłem ani jednej osoby, która nie wpatrywałaby się wtedy w niebo z wielkim zaciekawieniem.
Impreza okazała się kolejną, z pewnością na długo niezapomnianą nocą. Organizację i gastronomię oceniam na piątkę, z małym minusem. Ceny były naprawdę niskie, w porównaniu do innych tego typu imprez, co wszyscy z uznamy za ogromny plus. Osobiście, myślę, że warto było wybrać się do Śmigna, choćby po to by na żywo posłuchać trzech głównych gwiazd. Ferry, Andre i Dash Berlin pokazali nam, że oprócz grania i uśmiechu wszystkich klubowiczów, nie potrzebują niczego więcej, by czuć się naprawdę spełnionym. Usłyszałem kilka magicznych kawałków, które nawet teraz przypominają mi moją niespotykaną, na co dzień euforię, która towarzyszyła mi właśnie podczas tamtej nocy.
Festival 139 potraktowałem jako rozpoczęcie tegorocznych wakacji i kolejną wyprawę po wspomnienia. Nie spodziewałem się, że ta stosunkowo kameralna impreza pobije niejeden wysokobudżetowy event i szczerze mówiąc, byłem mile zaskoczony. Wiem, że wart był przejechania tych kilkuset kilometrów i na pewno nieprędko zdarzy się okazja, by znów pobawić się przy tak wyśmienitym składzie. Miłośników dobrego trance’u w Śmignie nie zabrakło. Reszta zdecydowanie ma czego żałować!
Autor: Wiktor Woźniak (yoshi89)