News

Electrocity V – wspomnienia z Lubiąża!

Emocje po Electrocity już opadły, wyraziliście swoje opinie, a tracklisty z imprezy zostały przynajmniej częściowo uzupełnione. Subiektywny plan zwiedzania autorstwa Marcina Żyskiego zakładał, iż aby zobaczyć i usłyszeć występy wszystkich artystów, konieczne jest roztrojenie się…



Nic bardziej mylnego – wystarczy odrobina dobrych chęci i przysłowiowy motorek w nogach, by za pomocą zaawansowanego systemu zarządzania czasem na imprezach masowych, wyrobić sobie zdanie niemal o każdym z DJ-ów, nawet pomimo tak ogromnego rozmachu. Zapraszam na podróż w czasie i opowieść o tym, co mnie osobiście udało się usłyszeć i zobaczyć w Lubiążu.


I tak oto, uzbrojony w timetable na ulotce, wszedłem na teren klasztoru Cystersów. Sam nie mogę się wypowiedzieć na temat ogromnych ponoć kolejek, które powstawały przy głównym wejściu, gdyż zwyczajnie z niego nie korzystałem, a w dalszym natłoku zajęć nie było czasu na zajmowanie się takimi szczegółami. Z obserwacji jednak mogę stwierdzić, że bramek wcale nie było za mało, a ochrona wcale nie uchylała się od sprawdzania ludzi wchodzących na imprezę. Zazwyczaj to nasza własna kultura powoduje przepychanki, opóźnienia i problemy na wejściu, ale to jak zwykle nie miejsce na tego typu rozważania. O problemach technicznych artystów nie piszemy, bo to sprawa często niezależna od nikogo i niczego, poza wrodzoną złośliwością sprzętu…



Pierwszym przystankiem mej podróży, był namiot Lecha, który akurat stał tuż przy wejściu. Konstrukcja znana m.in. z imprez na polskich plażach, stanowiła miłą alternatywę dla zatłoczonych stref gastronomicznych. Od samego początku panowała tam iście klubowa atmosfera i widać było, że to właśnie pod białymi półkulami spotyka się lwia część znajomych, by posiedzieć przy piwie i porozmawiać. Bez fajerwerków, ale jednocześnie nie takie założenie przyświecało organizatorom. Nawiasem mówiąc świetny pomysł i eleganckie zagospodarowanie terenu, który w poprzednich latach był pusty – dzięki temu plac przed Klasztorem wypełnił się i bliżej mu było do festiwalowego mini miasteczka.


Kontynuując początkowe zwiedzanie scen, trafiłem na scenę Gate To The Hell, na której pogrywał znany z the Donkey Rollers, Holender Jowan. Niezmiernie zdziwiony byłem, że tak znany artysta grał o tak wczesnej godzinie. Chcąc za wszelką cenę zobaczyć wszystkie teatry działań, zmuszony byłem zostać tam jedynie krótką chwilę. Ilość publiczności o tej porze była dość mała, aczkolwiek wierna i momentalnie poczułem ten specyficzny klimat imprez z przedrostkiem hard- którego magia wbrew przypuszczeniom co niektórych antyfanów – polega na stuprocentowym oddaniu się zabawie i nieustającej radości czerpanej z każdej minuty każdego seta. Osobiście poznałem smak tych imprez już jakiś czas temu i polecam spróbować wszystkim z Was, choćbyście nie wiem jak bardzo nienawidzili hardów, do atmosfery panującej na scenie Gate To The Hell przekonacie się od razu! Co do samej sceny – tudzież scenerii – świetnie wykorzystano fakt remontu części, przed którą usytuowana była Brama Piekieł. Choć odpowiednim słowem byłoby tu „kameralnie”, sądzę że nikomu nie przeszkadzały jej rozmiary, zwłaszcza że lasery, światła i nagłośnienie zdecydowanie dawały radę. Patrząc po Was, wcale nie nastawialiście się na wrażenia wizualne – wszyscy bawili się w najlepsze podrygując do masywnych beatów od ekipy Dutch Master Works. 



W poszukiwaniu transu przeszedłem na klasztorny dziedziniec Run To The Sun. Faktycznie, odnalazłem go – jeśli kiedykolwiek byliście na Electrocity, wiecie zapewne, że akurat to miejsce pełnym blaskiem mieni się dopiero w nocy, gdy do akcji wkracza feeria świateł i laserów skierowanych na niesamowite budynki i drzewa okalające proste konstrukcje scen. Jak co roku, jest to chyba najbardziej ciesząca oczy dekoracja, głównie przez swoją naturalność. Tu naprawdę nie trzeba wiele, by wyglądało to niesamowicie i całe szczęście, również w tym roku, Soundtrade doskonale wykorzystało urok tego miejsca. Na mnie właśnie ono zawsze robi, i będzie robiło największe wrażenie. Niestety o tej godzinie nie działo się tam jeszcze specjalnie wiele – grał KC, ale ludzie snuli się raczej po ogródkach piwnych w oczekiwaniu na zagranicznych artystów.



Na scenę Electrocity dotarłem gdy swego ibizowo-plażowego seta kończył Neevald. Dekoracja prezentowała się z początku niesamowicie… dziwnie. Słyszałem co nieco o niej już przed imprezą i wiedziałem, czego się spodziewać. Zastanawiało mnie jednak, jak tajemnicze, gigantyczne, plastikowe pojemniki sprawdzą się nocą. Uprzedzając fakty – ostatecznie to, co zobaczyłem później, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nigdy wcześniej nie widziałem tak ciekawego i jednocześnie tak prostego pomysłu. Połączenie z ogromnym ekranem LED-owym dawało wspaniały efekt, co potwierdzają Wasze opinie na forum. Sceptyczne nastawienie minęło chyba wszystkim, bo „kostki” zdecydowanie dawały radę. Warto zwrócić również uwagę na niesamowite, futurystyczne wizualizacje – tym razem nie było standardowych filmików, które widujemy co imprezę masową. Dominowały różnorakie kształty i obrazy typu np. tlące się płomienie ognia. W połączeniu ze świecącymi się sześcianami, tworzyły bardzo awangardowy miks, kontrastujący nieco z dość popularno-housowymi rytmami prezentowanymi na tej arenie. Wielkie brawa za ustawienie LEDowych konstrukcji – w połączeniu z szalonymi wizualami sprawiały wrażenie trójwymiaru – tego jeszcze na naszych eventach nie było.



Sceny VIP omijam zwykle szerokim łukiem, nie czując się VIP-em i nie wymagając tego typu atrakcji. Niemniej jednak, obecność na sali książęcej tego dnia jest czymś niepowtarzalnym i szczerze polecić muszę tego typu inwestycję tym, którzy wahają się mniej lub bardziej. Tam naprawdę spotkać możemy wszystkich artystów, jedzenia nigdy nie ubywa, a drinki leją się hektolitrami. Warto przeżyć to choć raz w życiu…



Swe kroki skierowałem do wnętrza kościoła, zwanego tego dnia Fly With Me. Panował tam ciężki nastrój, podobnie jak ciężka była muzyka prezentowana w jego czterech ścianach. Znów musiałbym napisać, że sceneria obroniła się sama… I trudno zaprzeczyć – rzadko przecież mamy okazję bawić się w takim miejscu, a sam ten fakt potęguje nasze wrażenia odsłuchowo-wzrokowe. Dlatego też nie trzeba było wiele, dominowały stroboskopy, z którymi momentami stanowczo przesadzano. Co tu dużo pisać – wszyscy fani techno znani są ze swojej tendencji do małego przywiązywania uwagi do atrakcji wizualnych – dostarczono ich im akurat tyle, ile było potrzeba. Na DJ-kę wchodził właśnie duet Double U & SS, a parkiet sprawiał wrażenie zapełnionego dosłownie w ciągu sekundy. Panowie zagrali mnóstwo swojego materiału, który w połączeniu z charyzmą obojga, okazał się idealną receptą na sukces tamtej nocy. Ludzie szaleli i krzyczeli jak na niejednej zagranicznej gwieździe! A jakby nie patrzeć prezentowali oni dość ciężką miksturę tech-housowo-techniczną. Lucha Bacchetti miał trudny orzech do zgryzienia, a powoli rozkręcający się początek nieco ostudził euforyczny tłum. Z tego, co dane mi było usłyszeć osobiście i od znajomych, Włoch w ostateczności rozkręcił się.



Ja byłem już jednak wtedy zobaczyć, co u Afriki Islama. A na jego secie zawsze dzieje się wiele. Pytanie tylko brzmi, czy dobrego. Niektórzy z Was wypowiadali się o nim jak o bogu fachu DJ-skiego i jego występ uznali za set wieczoru. Pozwolę sobie powstrzymać się od komentarza i oceniania go ma swój styl i trzyma się go, za co należy się mu wielki szacunek.


Oczywiście zmierzając w kierunku sceny głównej nietrudno było zahaczyć o trancowy dziedziniec. W godzinach od 20 do 21:30 dawał tam z siebie wszystko jeden z bardziej obiecujących talentów światka trancowego, czyli Carlo Calabro. DJ i producent z leżącej niedaleko Lubiąża Legnicy. Dobry, pływający set z wykopem przyciągnął sporą grupę ludzi, a ja powoli przemieszczałem się z jednej sceny na drugą.



Mając w planach pojawienie się na meetingu i choć podanie ręki znajomym mniej lub bardziej forumowiczom, natrafiłem na fragment seta Aleksa Kidda. Amerykanin nieustannie miotał stosunkowo ciężkimi jak na hardstyle beatami, nie pozostawiając nikomu, łącznie z samym sobą, chwili wytchnienia, a dziury melodyczne niewiele pomagały zmęczonym nogom. Wielu z hardstylowych klubowiczów uznało jego seta za numer jeden tamtej nocy, ja jednak cierpliwie czekałem z wyrobieniem sobie tego typu opinii do występu jednej z ważniejszych postaci brytyjskiego radia, Kutskiego. Jeśli zamierzam go pochwalić, na początek muszę się czegoś uczepić – spodziewałem się nieco bardziej zróżnicowanego materiału, jako że artysta ten zapowiadany jest wszędzie jako specjalista od łączenia ze sobą skrajnych stylistyk. Każda z moich wędrówek na scenę GTTH miała miejsce, gdy Kutski grał rzeczy dość zwyczajne jak na scenę hardstylową połączenie wczesnych, mocnych hardstylów z hardtrance’ami i szczyptą hard-dance’u (ot typowe wyspiarskie hardowanie). Udało mi się przeżyć ten minimalny zawód, gdyż to, co ten pan wyrabia za konsoletą po prostu przechodzi ludzkie pojęcie. Jeśli sądziliście, że Eddie Haliwell kombinuje i świruje muzycznie za deckami, to przemnóżcie to razy dziesięć i nie pozwólcie sobie na ominięcie następnego seta Kutskiego w Polsce. Może nie jest tak charyzmatyczny jak Eddie, ale jeśli zastanawiacie się, jak zrobić dźwiękowy szał i szoł, to właśnie w Kutskim znajdziecie odpowiedź. Wymiary sceny nie miały znaczenia, wraz z Kutskim rosła ona w oczach z minuty na minutę.



Przyszedł czas na odpoczęcie od hardych klimatów i udanie się na set Kevina Saundersona, jeden z największych legend Detroit techno. W pierwszej chwili myślałem, że zwyczajnie pomyliłem sceny (choć w tym wypadku byłoby to niezmiernie trudne), bo Amerykanin poczynał sobie dość leciutko i bardziej housowo niż technicznie. Później miało się okazać, jak wiele straciłbym wychodząc z klasztoru i nie wracając tam już przed końcem jego występu… Zagrał m.in. Guya Gerbera w wersji Reshuffle i Carla Craiga w remiksie Christiana Smitha – jak widać bliżej mu dziś do Digweeda niż Hawtina czy innych techno tuzów.


Postanowiłem udać się na scenę Red Tent, bo właśnie rozbrzmiewały tam przyjemne łamańce od Kraak & Smaak. Jeśli dobrze widziałem, jeden z panów obsługiwał dźwięk, podczas gdy drugi zajmował się kontrolowaniem własnych wizualizacji. Zabieg samodzielnego załatwiania sobie oprawy wideo spotykamy na imprezach masowych coraz częściej szkoda, że tym razem jedyne takie przedsięwzięcie zobaczyć okazję miałem na małej, bocznej scenie. I chociaż panowie grali bardzo fajnie, trzeba było uciekać dalej, by posłuchać jeszcze jednego fragmentu seta opisywanego wcześniej Kutskiego.


Utwierdziwszy się w jego umiejętnościach, zwyczajnie musiałem sprawdzić, czy Kevin Saunderson faktycznie nadal robi coś dziwnego, czy też może postanowił użyć nieco mocniejszych środków i zatrząść poważnie parkietem. Niestety trudno mi powiedzieć, czy nazwać to budowaniem klimatu czy radykalną zmianą- roztroić się jednak nie sposób. Jak zwał tak zwał, ważne jest, że gdy wszedłem na kościelny parkiet (cóż za sformułowanie!), Kevin pieścił me uszy doskonałymi sztosami z repertuaru Detroit techno, którego się po nim spodziewałem.



Całe szczęście, mój kolejny punkt programu, Todd Terry, pokrywał się z nim tylko minimalnie. Ale w tak zwanym międzyczasie, pokonując drogę między scenami kilka razy, posłuchałem również sporego zaskoczenia w rozpisce czasowej, Lisy Lashes. Królowa hard-dance’u na scenie trancowej nie dziwiła nikogo, duże jednak obawy miałem, gdy zobaczyłem, że nie gra na dobitkę tylko wręcz jako warm-up przed gwiazdami. Nie wiedząc czego się spodziewać, podszedłem optymistycznie do jej występu, mając w pamięci pozytywne wrażenia sprzed dwóch lat. Nie zawiodłem się – Lisa zagrała specyficzną mieszankę ciężkich utworów trancowych z lżejszymi hard-dance’owymi, tworząc dość niepowtarzalny klimat. Nie wszystkim się on spodobał i nie każdy był w stanie zrozumieć taką muzykę na tej scenie o tej godzinie – nie dziwię się.



Jeden z najsłynniejszych remikserów świata, Todd Terry rozkręcał się właśnie na scenie Electrocity. Lekkie, staroszkolne, nieco deepowe, spowolnione, housowe klimaty opanowały na godzinę główną arenę imprezy w Lubiążu. Zrobiło się bardzo amerykańsko i bardzo klubowo – rzadkość na polskich masówkach. Ba, przecież tylko na wydarzeniu organizowanym przez Soundtrade mamy okazję posłuchać tak wielu DJ-ów zza oceanu. Tym razem jednak weteran światka klubowego, w przeciwieństwie do reszty swoich krajanów, sprawiał jednak wrażenie zasępionego i nieotwartego na publiczność. Dziwiło mnie to niezmiernie, gdyż grał utwory raczej pozytywne i wesołe. Cóż, wizerunek profesjonalisty o niewzruszonym wyrazie twarzy to jego wybór.



Z Terry’ego przeszedłem na równoległe sety Timo Maasa i Garetha Emery’ego, stojąc – dosłownie – jedną nogą na Run to the Sun, a drugą na Fly With Me i zmieniając swoje położenie co utwór. Byłem ciekaw jak zaprezentuje się pierwszy z dwojga – w końcu wszyscy wiemy, jaki czarny PR zrobił mu całkiem niedawno Martin Buttrich, mówiąc wszem i wobec, że Timo zwyczajnie nie ma nawet wizji na swój profil muzyczny jako producent. Niemniej jednak w moich oczach zrehabilitował się w stu procentach: było ciekawie muzycznie, nietypowo i, co najważniejsze różnorodnie. Trudno powiedzieć, czy to wina akustyki kościoła, czy też spora część z kawałków granych przez niego zwyczajnie nie było wyposażonych w stopę, ale to, co słyszałem wywołało u mnie szeroki uśmiech na twarzy. Co nieco Garetha słyszałem już jakiś czas temu w Kołobrzegu. Brytyjczyk musiał mocno postanowić sobie, że nie powtórki z rozrywki nie będzie – udało mu się to idealnie. Zagrał mnóstwo swojego materiału, za który przecież tak kocha się go na całym świecie i w Polsce, bo fani na Electrocity, choć oczekiwali na magika Eddiego, wyraźnie oddali Emery’emu mnóstwo sił.



Jeśli już o magikach mowa, drugim w kolejności po Kutskim był Doorly. Byłem prawie pewny, że nic mnie nie zaskoczy tej nocy, ale gdy usłyszałem, że Brytyjczyk ma problem, gdyż na DJ-ce widzi trzy, a nie cztery odtwarzacze, przetarłem oczy ze zdumienia. Po pierwszej minucie seta, wiedziałem już, że jestem w stanie poświęcić obecność na reszcie występów w tym czasie, kosztem godziny spędzonej na scenie głównej. Zakres repertuaru tego niepozornego jegomościa był równie szeroki, jak wachlarz ruchów i tricków, które zaprezentował przez sześćdziesiąt minut. Co niektórzy DJ-e w całej swojej karierze nie użyją tylu urozmaiceń, co Doorly w trakcie jednego seta. Do tego prawdziwie wybuchowa mieszanka starych hitów acidowych z tech-housami i holenderskimi piszczałkami. Jak dla mnie było to objawienie imprezy, coś czego się nie spodziewałem i absolutny hit – już na pewno w porównaniu z grajacym z czterech decków Afrika Islamem.



Nie widziałem innej możliwości niż pobiegnięcie od razu na set Eddiego Haliwella, podczas którego liczyłem na podobne wrażenia. Niestety zniesmaczony szybko opuściłem scenę Run To The Sun. Dlaczego? Eddie zawsze robił Show przez wielkie S i to na tym opierał całą swoją obecność na rynku DJ-skim. Nowy Eddie chowa się za laptopem. Niby nic w tym złego, ale wielu z Was zauważyło zmianę: nie ma szału, nie ma efektu wow, który zawsze towarzyszył jego występom. Zupełnie nie wiedzieć zresztą dlaczego – mógłby zrobić dokładnie to samo z komputerem, co dotychczas, używając środków konwencjonalnych, ale… Cóż nadrabia to tym, czym zawsze zdobywał serca parkietu, odpowiednim zachowaniem za DJ-ką. Tylko czy to ten sam artysta, za którego ruchami jeszcze niedawno nie można było nadążyć? Repertuarowo nadal trzyma swój fason i zaskakuje łączeniem niemalże wszystkiego ze wszystkim, na co chyba każdy z nas reaguje niepohamowaną euforią. Wystarczy rzucić hasło, że przez pierwszych kilkanaście (o ile nie dłużej) minut grał kawałki typowo housowe. Z kolei szaleństwami za konsolą zaskoczył Roger Sanchez – szybkie miksy, lawina acapelli, mocne i wkręcające motywy – chyba zgodzicie się, że wypadł lepiej niż ostatnio. Co było w drugiej części seta? O tym za chwilę, na razie powrót do klasztoru.



Po cichu liczyłem, że Dubfire w jakiś sposób zaczaruje technicznie. Rozstawiwszy się ze sprzętem, rozpoczął swojego seta, uśmiechając od ucha do ucha i czerpiąc wyraźną radość i satysfakcję z grania. Nie raz i nie dwa słyszało się opinie, że Ali lubi sobie na początku zamulić lub też zwyczajnie nudzi. I tutaj pewni siebie znawcy byli zdziwieni – nie dość, że nie spuścił z tonu po dobrym Timo Maasie, to jeszcze dołożył do pieca, bawiąc się na całego swoimi traktorowymi zabawkami. Sążniste basy i syczące szumy powoli, ociężale, a z drugiej strony bardzo dynamicznie ciągnęły się po ścianach i przemykały przez gęste powietrze kościelnej hali. Po raz kolejny dawała o sobie znać akustyka – niestety tego typu pomieszczenia przeznaczone są do słuchania muzyki organowej, a to wiąże się z konkretnymi wartościami pogłosów. Dźwiękowcy, choćby stanęli na głowie, nie są w stanie w stu procentach opanować sytuacji. Wielka szkoda, że w takich warunkach, techno i minimal lubią zlewać się w nieczytelną dla ucha papkę… Warto dodać, że gdzie tylko Ali – i nie tylko on – by się nie pojawił czy to przelotnie na scenie głównej, czy w kościele wszędzie tworzył się automatycznie klimat wspólnoty, rodziny, tak znany mnóstwa zagranicznych imprez, a tak rzadko występujący w Polsce. Tu Electrocity zasługuje na wielkie wyróżnienie na tle pozostałych imprez masowych.



Tymczasem amerykańskie pląsy kontynuował Roger Sanchez, który nieco zmienił gatunek muzyki panujący na scenie głównej. Zgodnie z latynoskim pochodzeniem, oddał się nieco tribalowym brzmieniom, znanym z bardziej komercyjnych klubów na Ibizie. Złamany beat towarzyszył nam od początku do końca z małymi przerwami na electropodobne oraz tech-housowe wynalazki. Świetny, lekkostrawny set, przy którym wszyscy fani pozytywnych, housowych wibracji mogli wybawić się za wszystkie czasy.



Choć czasowo zajdzie tu mała nieścisłość, występy Marco V, Sandera van Doorna oraz ich późniejszy back-to-back wypada opisać jako jedną całość. Marco Verkuylena znają prawie wszyscy nawet niekoniecznie stali bywalcy polskich imprez masowych z muzyką klubową. Pionier łączenia housowych beatów z trancowymi wtrętami (co pewnie wynika z współpracy z housowcem, Benjaminem Batesem) wyróżnia się stylem, który swego czasu nazwano V-Style. Ja tymczasem określam to jako „nito” –  bo ni to tech-house sprzed kilku lat, ni to nowoczesny tech trance… Fani tego typu brzmień byli wniebowzięci, a mr. V dawał z siebie wszystko pompując, nakręcając i usiłując zaskarbić sobie uznanie parkietu po kochanym przez wszystkim Haliwellu. Rozpoczął od najczęściej granego tej nocy sztosa – Kaskade 'Dynasty’ w remiksie Dada Life.



Przygotowywał również grunt pod Sandera van Doorna, który nie byłby sobą, gdyby przyjeżdżając do kraju nad Wisłą nie zagrał tego, za co nasi klubowicze kochają go najbardziej – trance’u i tech-trance’u, bez zbędnego silenia się na minimalistyczność. Jak przystało na tak płodnego producenta, zaprezentował sporo spośród swoich nowszych utworów. Możecie sobie wyobrazić, co działo się podczas nich na parkiecie!



Żaden z panów, choćby nie wiem jak się starał, nie zrobi takiego szału jak obaj naraz w naprzemiennym ping-pongu Całość można by określić sformułowaniem „hit za hitem” – obaj panowie sięgali po swoje największe przeboje, co jest banalnie prostym i niesamowicie skutecznym sposobem na udany set. Nie lubię wymieniać utworów, ale zapomniane już nieco „Кing of My Castle”, „Red Blue Purple” czy „Direct Dizko” rozbujały parkiet jak chyba żaden inny utwór, a niejednemu łezka zakręciła się w oku na wspomnienie starych, dobrych czasów, gdy każdy kolejny kawałek był czymś całkowicie nowatorskim – a przecież to wcale nie było tak dawno!



Przez dłuższy czas trwania holenderskiego tryptyku trancowego, w kościele pogrywał Umek, którego czytelnikom FTB jest wiecznie mało! Sympatyczny wywiadowy filozof ze Słowenii zaprezentował dokładnie to, czego się spodziewaliśmy – bezlitosną, nieustannie pędzącą muzykę z jajami. Zapewne zastanawialiście się, skąd on bierze te masakrujące parkiet kawałki. Odpowiedź jest dość prosta: używając Traktora, wypuszcza niemal cały czas trzy-cztery utwory jednocześnie, bawiąc się muzyką i samemu ustalając, kiedy to będzie miała miejsce dziura z melodią. Chociaż w zasadzie należałoby postawić cudzysłów – melodie u Umka są elementem nie występującym przesadnie często, natomiast amatorzy solidnego groove’u najprawdopodobniej rozpływali się w ekstazie.



Z kolei mniej solidny groove jest domeną Erica Morillo – grał dość lekko i przyjemnie dla ucha, a zarazem ustrzegł się przesadnej komercji, w ramach swojego seta zawierając niemalże wszystkie z podstawowych gatunków muzyki house. Ogromny plus za niesamowitą umiejętność płynnego skakania po nich wszystkich. Tak jak w wypadku większości DJ-ów wiemy, czego się spodziewać, tak Morillo zrobił na mnie wrażenie jednego z bardziej spontanicznych i przywiązujących wagę do publiki artystów, których kiedykolwiek widziałem na żywo. Jeśli będziecie mieli okazję pójść kiedyś na jego występ, zdecydowanie polecam – przy nim zwyczajnie nie można się nudzić. A końcówką zdziwił chyba wszystkich… Ale jemu wolno bezdyskusyjnie jest jednym z bogów house’u. Dodajmy, że dyrygował nami również z pomocą mikrofonu i naprawdę dawał z siebie wszystko.



O godzinie czwartej za stery wchodziła Nastia Beauty – gwiazda Youtube’a, ambasadorka ukraińskiego megafestiwalu Kazantip. Swoisty paradoks, jak krótki film wrzucony do Internetu potrafi zmienić raczej słabo znaną – przynajmniej w Polsce – DJ-kę w jedną z najbardziej wyczekiwanych gwiazd festiwalu. Niespotykana energia, świetny repertuar i to, co przyciąga rzesze fanów (nie tylko mężczyzn): wizerunek drobnej kobiety, nawalającej ile się da i dającej z siebie trzysta procent normy. Prawdziwy, spontaniczny szał, który ostatnimi czasy tak rzadko spotykany jest wśród poważnych „och-i-ach-techno-dydżejów”. Wybaczcie kolokwializm, ale sami wiecie, że fani muzy techno-pochodnej w 99% chodzą z nosem we własnej… Bibliotece utworów 😉



Set Nastii upłynął mi tak miło, że ledwie zdążyłem posłuchać Jordana Suckleya, który bombardował najwytrwalszych swoimi nawalającymi, melodyjnymi upliftingami. Patrząc na jego zachowanie za konsoletą, dziwiłem się, że nie odpadła mu ta prawa noga! Cały czas wybijał nią rytm i skakał, świrował jak rasowy wyjadacz – a przecież zaledwie rok upłynął odkąd Eddie Haliwell określił go mianem wschodzącej gwiazdy.



Przyznać się muszę, iż przegapiłem set Serge Devanta. Dotarłem za to na Angelo Mike’a, który ostatnimi czasy przeżywa drugą młodość i pojawia się praktycznie wszędzie. Jak przystało na jednego z najbardziej doświadczonych DJ-ów w Polsce, nie zawiódł. Quality dance music w całej swojej okazałości! Resztkami sił podreptałem szybko do kościoła, by sprawdzić formę Marco Remusa, ale widząc, że pan ten postanowił nie kończyć imprezy z hardtechnicznym wykopem (dlaczego? Dowiecie się z wywiadu już niebawem), wróciłem na scenę główną.



W poszukiwaniu tego, czego w klubach brakuje pewnemu Austriakowi, udałem się na set znajomego nam wszystkim z forum Krańca. Nie Niklasa Venna, ale Krańca. Na parkiecie trwał w najlepsze drugi już tej nocy meeting FTB, a hard-trance z solidnym wykopem lał się strumieniami na najwytrwalszych klubowiczów. Nie ukrywam, że scena Run To The Sun niekoniecznie była najodpowiedniejszym miejscem na jego występ, ale pogratulować trzeba spełnienia marzeń i życzyć dalszych sukcesów ;).



Z żalem stwierdzam, iż dojście na Red Tent zajmowałoby zbyt dużo czasu, by ująć artystów występujących tam w relacji, ale pominięcie sceny Gate To The Hell nie wynika z jej zaniedbania, lecz z małego bałaganu w timetable. W ferworze walki nie byłem pewien, kto i kiedy gra – podobnie zresztą pewnie jak większość z Was. Nie chcąc wprowadzać zamieszania, napiszę tylko, iż jestem pozytywnie zdziwiony. Hardstyle ostatnimi czasy jest w dość słabej kondycji i zmierza do skrajnej komercjalizacji, a większość utworów brzmi podobnie do siebie. Tym samym, słysząc klimaty panujące na setach wszystkich spośród artystów (poza może Showtekiem, ale cóż, taki ich styl i to oni go stworzyli mają prawo), nogi same rwały mi się do tańca. Mocne, nieprzesłodzone i, co najważniejsze, nie oparte na tzw. trójkach kawałki, były spełnieniem marzeń każdego prawdziwego fana HS-u. No i ten cudowny, industrialny klimat, który tworzyło tło remontowanego klasztoru…



Całe szczęście, wbrew złowrogim prognozom pogody, była ona niemalże idealna i ani organizatorzy, ani uczestnicy Electrocity nie mogą zaliczyć festiwalu do nieudanego, a wspomnienia z niego, jak zresztą rok rocznie, rozpamiętywać będziemy jeszcze długo po czternastym sierpnia. Każdy kolejna edycja stawia poprzeczkę coraz wyżej i powoli problemem staje się, by nie powiedzieć „było tak jak zwykle”. W tym wypadku byłby to jeden z większych komplementów, na które można się zdobyć – „Elektryczne  Miasto” jak zwykle było „naj” pod względem scenerii, techniki, muzyki, marek artystów… Długo można by wymieniać. Każdy może mieć swoje zdanie – ja osobiście sądzę, że każdy kolejny event w tym roku stawia moje oczekiwania coraz wyżej, a jako że z Lubiąża wróciłem usatysfakcjonowany, jest to chyba najlepsza z moich możliwych rekomendacji. Victory? Na pewno.


Igor Warzocha




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →