Szef polskiego Mayday o kulisach imprez po raz trzeci!
Czas na trzecią, ostatnią część wywiadu z Jerzym Kupczakiem aka Kuba, szefem polskiego Mayday. Czy to na pewno zakończenie serialu o tej tematyce, tego nie wiadomo. Wasze entuzjastyczne reakcje powodują, że myślimy o kolejnych odcinkach. Tymczasem…
Pod koniec drugiej części wywiadu wspominałeś, że w Polsce organizatorzy imprez klubowych majuż dużo gorzej od tych na Zachodzie, bo tam media piszą o takich wydarzeniach w pozytywnym świetle, a u nas wciąż rozgłaszane są opinie, że to coś złego…
To prawda. Media nas nie rozpieszczają, co ma duże znaczenie dla rozwoju. Coraz trudniej znaleźć sponsorów, gdy słyszą słowo „techno”, to uciekają, trudno nawet o patronaty medialne, bo wiele instytucji nie chce kojarzyć swojej marki z tym światem. Jak mówiłem wcześniej w Niemczech, Francji, Włoszech, Anglii czy Holandii albo Hiszpanii imprezowy świat to ważna część tamtejszej rozrywki, traktowana niezwykle poważnie. Nic dziwnego, że coraz mniej jest u nas fajnych klubów. Organizatorzy muszą stawać na głowie, żeby walczyć ze stereotypami, ale też żeby chociażby walczyć i omijać prawo, jakie mamy. Wciąż nie możemy po ludzki podać naszemu klientowi kufla chłodnego piwa, o innych alkoholach nie wspominając. Gdy tymczasem obok nas – w Niemczech czy w Czechach jest zupełnie inaczej…
Nie ułatwia to Wam życia na pewno…
To jest cały łańcuch powiązań – gdybym miał zezwolenie na normalne sprzedawanie alkoholu na moich imprezach, od razu miałbym opcję współpracy z wieloma sponsorami. Taki sponsor od razu zapewnia zaplecze – specjalne namioty, specjalne siedzenia, nalewaki, i wiele innych rzeczy, które będzie mógł wykorzystać podczas trwania imprezy. Teraz te drzwi są zamknięte, taki producent nie ma powodów, żeby zapewniać zaplecze. Zobaczcie, jak to jest w Niemczech – wszyscy są zadowoleni, bo jest świetne zaplecze, estetyczne, wygodne dla klienta. My musimy ciągle kombinować, omijać prawo, na pewno nasi klienci nie są z tego zadowoleni.
Polskie prawo poważnie utrudnia Wam działalność gospodarczą…
Oczywiście – dotyczy to też klubów sportowych. Oglądając mecze w innych krajach widzimy, że tam każdy może sobie kibicować z piwkiem w ręku, a u nas? Siedzę dwie godziny na stadionie i nie mogę kulturalnie wypić dwóch kufli piwa, tylko dlatego, że nasze władze nie mogą sobie poradzić z problemem stadionowych chuliganów.
Klubowa kultura ma już w Polsce ładnych parę lat, eventy również odbywają się od dekady, ale chyba w kontekście postrzegania nas przed media i resztę społeczeństwa nic się na lepsze nie zmieniło?
Nie. Moim zdaniem nie jest lepiej. Nawet z radia i telewizji zniknęły dobre klubowe beaty. Zmieniają się gusta odbiorców, z MTV muzyka zniknęła kompletnie, niewiele nam zostało. W tej chwili chyba tylko Eska TV – oglądałem ostatnio i stwierdziłem, że jako jedyni teraz puszczają trochę dobrych kawałków. To z nimi właśnie dogadaliśmy się na patronat naszych imprez. Co do podejścia dziennikarzy – nie jest lepiej na pewno. Jest tak jak 10 lat temu, a kto stoi w miejscu, ten się cofa. Zmiana nie nastąpi szybko – dziennikarze wychowani na rocku trzymają się swoich stołków rękoma i nogami. Liczba miejsc w gazetach, radiu czy telewizji jest ograniczona, na ludzi ze świeżym spojrzeniem nie ma miejsca. Oni wciąż kochają rocka, Led Zeppelin – sam też zresztą lubię…
Albo Dżem…
No właśnie. Taki gość, gdy zobaczy „kogoś od techno”, od razu myśli – „ten to zażywa narkotyki”. Boję się, że to się jeszcze długo nie zmieni…
A jak to się w ogóle stało, że ty się wkręciłeś w techno i postanowiłeś założyć klub Techno Planet? Jaka jest twoja historia?
Bardzo proszę – swego czasu przez 10 lat mieszkałem w Niemczech. Siedzieliśmy kiedyś w sobotę ze znajomymi, i jeden z nich zaproponował nagle, żebyśmy pojechali „do klubu na techno”. Odpowiedziałem: „Daj mi święty spokój, będę na jakieś łupanki jechał”.
W końcu mnie namówił, weszliśmy do klubu, stanąłem naprzeciw głośników i … stałem tak chyba przez sześć godzin! Stałem tak cały czas, w jednym miejscu, tylko prosiłem, żeby mi przynosili coś do picia. Zero alkoholu, stałem te sześć godzin zupełnie na trzeźwo. Nie mogłem uwierzyć, że impreza techno to może być coś tak pięknego! Dopiero wtedy zrozumiałem o co tu chodzi, że impreza techno to jest muzyka, to jest światło i klimat i ludzie. Trudniej się tego słucha w radiu czy w samochodzie, dopiero gdy jesteś w danym miejscu, okazuje się, że to coś rewelacyjnego.
Stojąc w tamtym klubie wymyśliłem, że muszę mieć taki klub w Polsce. No i udało się, na dwa lata. Potem Mayday. Wciąż mam jednak przed oczyma tamten moment sprzed wielu lat. Potem pojechałem na Svena Vatha i … resztę już znacie.
Podczas ogarniania klubu, a potem Mayday, miałeś czas na kolejne muzyczne fascynacje? Kto jest dla ciebie najważniejszym artystą?
Do dzisiaj moim idolem tak naprawdę jest Westbam – może to kogoś śmieszy, może nie. Ja mam 48 lat, ostatnio surfowałem po youtube i znalazłem jego kawałki, które wydawał jeszcze w 1986 roku. On tworzy od ponad 20 lat! Poza tym Sven Vath – interesują mnie zarówno jego stare rzeczy, jak i nowe. Do tych dwóch panów mam od zawsze wielką sympatię. Poza tym nie ograniczam się – mogę posłuchać house’u, trance’u, mocnego techno czy minimalu… Zależy od nastroju. Jednak nie słucham muzy klubowej za często, bo jak mówiłem wcześniej – wolę tę muzykę odbierać w klubie na imprezie. Z drugiej strony na imprezach, które sam organizuję, mam mało czasu na słuchanie. Na Mayday zawsze sobie siadam na godzinkę vis a vis sceny głównej, słucham i patrzę. Obserwuję całą imprezę i nasycam się.
Wspominając tę imprezę w Niemczech sprzed lat, na naszych eventach widzisz to samo?
Nie, nasze imprezy są najlepsze. Raz w roku się wybieram na niemieckie Mayday czy Ruhr in Love, albo Nature One czy Syndicate, żeby się zabawić, napić piwa i pogadać ze znajomymi. Chodzę i obserwuję najpierw nowinki techniczne, potem ludzi, a potem – w miarę znikającego z kufla alkoholu – rozluźniam się i bawię się z wszystkimi do upadłego.
W jakim sensie nasze imprezy są najlepsze?
Najlepiej ludzie się bawią, są bardzo impulsywni. U nas ludzie nie przychodzą po to, żeby być, ale żeby się porządnie pobawić. Choć z drugiej strony – z punktu widzenia organizatora powinienem chcieć więcej ludzi, „którzy chcą być”, a nie odwrotnie, nie wiem czy wiesz o co mi chodzi..
Mniej szaleństwa, więcej kultury?
Tak, chociaż nie narzekam w sumie na kulturę naszych klubowiczów. Na Mayday nie zdarzają się bójki, z tego co wiem. Zakładam, że są sprawy, o których nie wiem, jednak ani ochrona ani policja nigdy nie zgłaszali incydentów typu bójki. To dowód na to, że ludzie nastawieni są pokojowo, przyjeżdżają żeby się bawić, mamy i szaleństwo i kulturę jednocześnie. Nie mam zastrzeżeń do naszej publiki – życzę każdemu didżejowi, żeby miał zawsze taką publikę, jaka jest u nas.
Coś się w tym kontekście zmieniło przez te 10 lat?
– Jest zmiana. Pamiętam pierwsze imprezy, kiedy ludzie się przebierali, uważam, że to było bardzo fajne. To był wyznacznik tego, że dana osoba się utożsamia z daną imprezą, i włożyła w coś dużo trudu. Niektórzy mieli naprawdę kosmiczne przebrania. Często to było zrobione ładnie i dobrze, więc ktoś zadał sobie trud, prawda? Wydał na to pieniądze, poświęcił czas. Moim zdaniem takim ludziom należy się szacunek, a nie śmianie się z nich. Ja to doceniałem i miło to wspominam. Każdy jest idywidualnością i nie powinniśmy patrzeć na innych, patrzmy na siebie. Zasada, którą ja wyznaję brzmi: „Nikt nie jest lepszy ode mnie, ale też ja nie jestem lepszy od nikogo”.
CIAG DALSZY BYĆ MOŻE NASTĄPI…