News

Felieton FTB: Czy polski clubbing klubowy ma przerwę?

Wiadomo nie od dziś, że jako Polacy marudzenie mamy w genach. Narzekanie na stan polskiego clubbingu czy eventingu zawsze miało miejsce i to się pewnie nigdy nie zmieni, zawsze znajdą się tacy, dla których „kiedyś było lepiej”. Ostatnio jednak mnożą się informacje, które każą sądzić, że „jeszcze przed chwilą było lepiej”. Na letnich festiwalach nie było nas tylu, ilu jeszcze rok wcześniej, mniejsze i dobre kluby zaczynają nam znikać zupełnie (albo znikają z line-upów ciekawe nazwiska), w większych klubach zagraniczne didżejskie gwiazdy zostały zupełnie wyparte przez czipendejlsów, dziewczyny pod prysznicem czy konkursy mokrego podkoszulka.



Mniejsze kluby po 3 miesiącach przerwy mają w planach jesienną ofensywę – co już widać na blogu djmag.pl, ale czy będzie dla kogo grać? W wielu rozmowach z zainteresowanymi sytuacją dominują komentarze, że „ludzie mają gdzieś”, że „wykrusza się młodzież interesująca się dobrymi beatami”.


Co się z nimi stało? Warszawski klub 55 jeszcze do niedawna zadziwiał line-upami i poziomem imprez. Teraz jest klubem… jazzowym. Sopocki Sfinks pod koniec sierpnia pożegnał się z klubowiczami imprezą o wymownym tytule „Koniec wiary w cuda”. Jest już nowy właściciel, ale jeszcze nie wiadomo co z tym miejscem zrobi. Podobno w Warszawie kwitnie clubbing typu 5 klubów w jedną noc, ale przestało być ważne, jaka grana jest muzyka. Muszą to być imprezy w jakiś sposób modne, nie „dobre muzycznie”.



Z kolei duże kluby w mniejszych miejscowościach nigdy nie cieszyły się uznaniem koneserów, ale nie da się ukryć, że jeszcze rok, dwa temu, mogliśmy je z powodzeniem podzielić na dwie grupy – te, w których grane są po prostu hity dla niezbyt kumatych muzycznie i te, w których występowali housowi didżeje z Niemiec, Holandii czy UK.


Teraz ta druga kategoria zapadła się pod ziemię (erotic show jest tańsze i ma większe wzięcie niż sławni didżeje za tysiąc czy więcej euro).



Mamy więc do wyboru dwie skrajności – duży klub z niewybrednymi hiciorami z radia albo mały klub z muzyką niszową czyli po prostu dobrą (choć dla niektórych często zbyt trudną w odbiorze). Niestety dla nas tylko w tych pierwszych rośnie frekwencja, przytulne miejscówki z ciekawym repertuarem znikają jedna za drugą, co raczej się szybko nie skończy, bo można odnieść wrażenie, że miłośnicy dobrych beatów wymarli.


Jeszcze niedawno wydawało się, że zmierzamy do Europy.


Tam przecież kultura klubowa uformowała się doskonale, fanów dobrej zabawy przy ciekawej muzie nawet jeśli nie przybywa, to jest ich wciąż na tyle dużo, że „wszystko wciąż jest w normie”. Na taką normę właśnie czekaliśmy, ale zamiast tego dywan zamiast się rozwijać, zwija się na naszych oczach w zastraszającym tempie.



Skąd to się bierze? Na pewno jednym z powodów jest nasza sytuacja finansowa – w porównaniu do równieśników z zachodniej Europy, mamy kilka razy mniej środków na kontach, a co za tym idzie rzadko kogo stać na szaleństwo w klubie w każdy weekend (o dwóch weekendowych wypadach nie wspominając). Moim zdaniem jednym z czynników jest też fakt, że od jakiegoś czasu w bardziej niszowych klubach grana jest muzyka rozumiana tylko przez wąskie grono fascynatów (i mam tu na myśli nie 200, ale 5, 10 albo 15 osób).


Reszta, mniej obeznana, ale chętna poznawać nowe muzyczne klimaty jest na straconej pozycji, bo didżeje są „aż nazbyt na bieżąco z trendami”, nie myślą o czymś pomiędzy, o wypośrodkowaniu, o zachęceniu pozostałych do zabawy.


Tym pozostaje jedynie odwrócić się na pięcie ze słowami: „Sorry, ale mam wrażenie, że od dwóch godzin leci ten sam kawałek. W dodatku nudny jak flaki z olejem”. Kiedyś Marcin Czubala mówił w Euphorii, że 80% ludzi w klubie nie śledzi muzyki, nie jest na bieżąco. Czyli o nich też powinien myśleć każdy DJ. Teoretycznie. Może wtedy ludzi w klubach byłoby więcej, przybywałoby ich z każdym tygodniem, a nie ubywało, tak jak teraz?




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →