News

EnHouse 2010 – relacja FTB

Line-up enHouse od początku zaskakiwał zarówno fanów tych
bardziej wymagających brzmień, jak i część klubowiczów, którym
undergroundowe klimaty są stosunkowo obce. Z jednej strony mieli
stać zagraniczni gwiazdorzy muzyki house – Chris Lake, Dave Spoon,
Hardwell, podczas gdy z podziemia wyłaniać się miała polska część
składu. Tracklisty wbudowanej w relację, jak zwykle zresztą, nie
przewidziałem – odsyłam do załączników (tam też sety
transmitowane w radiu), bo w odpowiednim temacie znaleźć możecie całe mnóstwo zidentyfikowanych utworów…

Była to moja pierwsza podróż na imprezę masową do Bydgoszczy,
pierwsze chwile spędziłem więc na zwiedzaniu Łuczniczki. Ale
najpierw skierowałem swe kroki, by dokonać przysłowiowego rzutu
oka na scenę główną, która choć do złudzenia przypominała
wystrojem to, co widzieliśmy już kilka razy na imprezach MDT, nadal
robiła wrażenie – zwłaszcza biorąc pod uwagę nienajwiększe
rozmiary hali. Na sprawdzonym, przypominającym półkole stalowym
stelażu, znalazła się świetna jak zwykle mieszanka dużej ilości
laserów i świateł połączona ze sporych rozmiarów ekranem, na
którym oglądać mogliśmy clockworkowe wizualizacje, których
realizatorów wypada pochwalić za całą masę niebanalnych
pomysłów.

Kilka słów wypada powiedzieć o nagłośnieniu, które – moim
skromnym zdaniem – było chyba najlepszym, jakie słyszałem w tym
roku. Dwa wielkie „banany” oraz pomniejsze zestawy na bokach i
pośrodku zdecydowanie dawały radę. Przyczepić się możemy
jedynie do nadmiernej momentami ilości basu, ale cóż – taki już
urok eventów. A wina to nie organizatora… Wszak podąża on
jedynie za trendami, które wyznaczamy mu my, klubowicze.

Przechadzając się dookoła bydgoskiego obiektu sportowego,
trafiłem wreszcie na scenę numer dwa. Powiedzieć o niej mogę
tylko tyle, że była. Podobnie pewnie zresztą jak znaczna większość
obecnych na enHouse, którzy może i chcieliby pobawić się na
bocznej arenie zmagań DJ-ów z konsoletą, ale niestety nie
zapewniono im ku temu miejsca. Fakt faktem, niespecjalnie było gdzie
zorganizować drugi parkiet, ale granie „do kotleta” tudzież
kebaba, nie jest tym, o czym marzyli klubowicze, nie wspominając
nawet o występujących tam DJ-ach…

Skoro już przy organizowaniu czegokolwiek jesteśmy, doszły mnie
słuchy o czterdziestominutowym opóźnieniu na bramkach. Cóż,
zdarza się – najwyraźniej MDT miało ku temu swoje powody. I to
chyba jedyny zgrzyt, bo cała reszta przebiegała, z tego co
widziałem, idealnie, sprawnie i bez kolejek, a nad ranem widać było
wielki wysiłek panów i pań w białych rękawiczkach, zwanych
popularnie ekipą sprzątającą, bo pod nogami śmieci walało się
nadspodziewanie mało, jak na taką imprezę. O ile często staram
się unikać tego typu sformułowań, to enHouse faktycznie mogłoby
stanowić jeden ze wzorów, na pewno jeśli chodzi o eventy halowe.

Wypada wreszcie przejść do muzyki. Seta Martineza nie
uświadczyłem wprawdzie osobiście, ale odsłuchanie nagrania z
niego przybliżyło mi klimat prezentowany przez tego pana.
Specyficzną sprawą jest, iż grając w Polsce warm-up eventowy,
można zagrać kilka naprawdę znanych kawałków, które w klubie
byłyby typowymi zapełniaczami parkietu, wiedząc jednocześnie, że
szanse powtórzenia ich przez kolejnych DJ-ów są znikome. Tak czy
inaczej, muzycznie, Martinez pokazał się z dobrej strony,
wypełniając swoje „pięć minut” na enHouse pędzącymi
„lokomotywami” i tech housowymi utworami z górnej, tak zwanej
„ambitnej”, półki. 

Widząc link do jego seta, byłem bardzo zadowolony, że będę
mógł nadrobić zarówno niego, jak i występ kolektywu Underground
Perception, przed którym kilka wielkich imprez w warszawskim M25.
Okazało się, że ich seta braknie, w związku z czym wystawienie mu
oceny pozostawię Wam.

Na parkiecie znalazłem się jakieś pięć minut przed
rozpoczęciem seta przez swoisty fenomen na polskim rynku, jedynego
komercyjnego undergroundowca w branży, DJ-a W, czy też jak kto woli
Double U. Skupiony jak nigdy dotąd, porwał się na bydgoską
publikę z dość specyficznymi, powoli sączącymi się z
nagłośnienia, leniwymi tech-house’o-minimalami, za które wszyscy
znamy go i kochamy. Znalazło się grono osób, którym set ten nie
pasował, było też zaskakująco dużo entuzjastów ciężkiego i
stosunkowo mrocznego grania. Jednego możemy być pewni –
odbieranie tego typu muzyki zależy w znacznej mierze od czasu, w
którym występuje DJ prezentujący ją. Tym razem, przynajmniej dla
mnie, było za wcześnie.

Następny w kolejności był nasz eksportowy duet numer jeden,
czyli Koty i Psy. Ich repertuar imprezowy stanowił dla mnie zagadkę,
gdyż do tej pory słyszałem ich ledwie raz i to gdy grali
live-acta, a nie zwykłego seta. Nie liczyłem też na to, by
zaprezentowali przesadnie dużo materiału ze swojej najświeższej
płyty… Odkreślając stopniowo możliwości, wyłaniała się
powoli wizja, którą jak się okazało Catz n’Dogz zrealizowali
niemalże w stu procentach, serwując nam świetną mieszankę muzyki
z pogranicza house’u i tech-house’u, którą publiczność zdawała
się podchwycić niemalże od razu. Fakt, po Double U, który
zafundował nam enTechno, szczecińsko-berliński duet pokazał
znacznie łatwiej przyswajalną odmianę elektroniki, coraz częściej
spotykaną nie tylko w klubach na świecie, ale też i w naszym
nadwiślańskim kraju. Zbudowali oni niesamowicie dobry klimat, który
doceniło wielu z Was, zarówno poprzez radosne pląsanie w rytm
muzyki, jak i pochlebnymi komentarzami na forum. Co tu dużo pisać,
najlepiej przekonać się samemu, przesłuchując ich seta.

Pierwszym zagranicznym artystą w składzie enHouse był – jak
to sami go ochrzciliście – „Dawid Łyżka”, jedna z bardziej
doświadczonych postaci w wyspiarskim świecie muzyki klubowej. Co
zagrał? Wyraźnie słychać było zmianę klimatu – z brzmień
typowo leniwo-klubowych, przeskoczyliśmy na pędzące, potężne
bigroomowe odmiany electro-house’u z domieszką odmiany tech na
początku i na końcu seta, przeplatanego również rytmiką typową
dla tribali. Występ Dave’a Spoona poderwał do tańca drugą połowę
obecnych w Łuczniczce – tych, którzy do tej pory jedynie ziewali
i narzekali na nudę. Na monotonię tym razem psioczyć nie mogli, bo
Anglik nadrobił wszystko, czego brakowało w setach poprzedników.
Było mocno, było z przytupem, a i na kwaśne, rave-owe wstawki
miejsce się znalazło.

EnHouse było imprezą „polskich przezwisk” – kolejnym DJ-em
za deckami było nazwisko numer jeden imprezy, „Krzysiu Jezioro”.
Osobiście, oczekiwałem po nim mnóstwa utworów z najnowszego
albumu duetu Lake & Lys, „Cross The Line”. Fakt, dzieł
podpisanych nazwiskiem Lake’a było całkiem sporo, ale utworów z
krążka – poza jednym, może dwoma – zabrakło. Jak się
okazało, nic w tym złego, bo Brytyjczyk dzięki temu, w zamian,
sięgnął po sporą ilość własnych remiksów i ciekawe mash-upy.
Po godzinie dość podobnie brzmiących i stosunkowo monotonnych
utworów od Dave’a Spoona, wreszcie usłyszeć można było coś
charakterystycznego i znanego. Niektórzy z Was narzekali, uznając
to za zły aspekt występu Lake’a, oskarżając go o pójście po
najniższej linii oporu i zaprezentowanie samych tylko szlagierów.
Pewnie – można narzekać – pytanie brzmi tylko, czy właśnie
tego nie potrzeba było tamtej nocy? Zostawiam to do oceny Wam,
samemu dość miło wspominając jego występ.

I tak oto doszliśmy do najbardziej kontrowersyjnego elementu
zarówno rozpiski czasowej, jak i składu personalnego artystów na
enHouse. Marcin Czubala, bo o nim mowa, u jednych wywołał ekstazę,
a drugich zanudził na śmierć. Faktycznie – sporo było
klubowiczów, którzy pojawili się w Łuczniczce tylko dla tego
pana. Oni bawili się świetnie, podczas gdy reszta niemrawo
przestępowała z nogi na nogę. Marcin zapowiedziany został jako DJ
grający techno – swego czasu faktycznie tak było. Na enHouse
przypomniał sobie nieco z tamtych dni i rozpoczął stosunkowo
mocno, chciałoby się rzec: nie po swojemu. Stopniowo, w miarę jak
upływał jego „czas antenowy” przechodził coraz bardziej w
swoje deepowo-housowe klimaty, a publiczność zdawała się powoli
dopuszczać do siebie prezentowane przez niego brzmienia. Chciałem
użyć słowa „rozumieć”, ale to chyba zbyt dużo powiedziane.
Niemniej jednak cieszy, że ktoś tego pokroju na imprezie masowej
nie odstrasza klubowiczów, a nawet niektórych przyciąga. Słusznie
niekiedy zauważyliście, iż miast zrzędzić, wypada choć wstępnie
dowiedzieć się, czego oczekiwać i z góry powiedzieć „to nie
dla mnie”, powstrzymując się od skrajnych komentarzy… 

Nie starając się wchodzić w gusta odbiorców, muszę nadmienić,
iż to mają do siebie dobre sety (i nie tylko sety, jakiekolwiek
wydarzenia w show-biznesie), że im więcej po nich komentarzy, tym
bardziej wartościowy i dobry był to występ.

Do tego typu zjawisk zaliczyć też można
siedemdziesięciopięciominutowy popis Hardwella, który wywołał
podobnie skrajne opinie, co Czubala. Oskarżycie go o nadmierne
stosowanie komercyjnych hitów. A ja powiedzieć muszę, że tak już
gra Hardwell – zgrabną mieszankę własnych remiksów, czasem
nieco popowych, produkcji i nieco mocniejszych dirty-tech-house’ów.
Nie oczekujmy od DJ-ów czegoś, czego zwyczajnie nie „wyznają”.
Cieszę się, że nie uraczył nas przesadną ilością piszczałek –
było pompująco, mocno i energetycznie, a ilość zagranych przez
niego utworów zdecydowanie przewyższała pozostałe występy.
Robbert, mimo zaledwie dwudziestu dwóch wiosen na karku posiada
ogromne doświadczenie, dzięki któremu z łatwością kupił sobie
publiczność nie tylko muzyką, fenomenalną techniką, ale też
wręcz mistrzowskim kontaktem z parkietem. I choć spora część
obecnych będzie mu wypominała wymachiwanie rękami i uśmiechanie
się do ludzi, nie sposób zapomnieć iż był to tylko jeden z
aspektów składających się na całokształt jego występu. Co
innego przecież, gdyby całkowicie poległ na wszystkich frontach
POZA kontaktem z klubowiczami, prawda? 

Set Cez Are Kane’a rozpoczął się utworem o wielkim przytupie i
z tego, co wiem, kontynuował dalsze męczenie parkietu w podobnym
klimacie. Mnie jednak zaczęło brakować sił i w perspektywie
długiej drogi powrotnej, wypadało udać się w nią, zanim jeszcze
oczy zaczęłyby zamykać się w odruchu bezwarunkowym.

Podsumowanie całej imprezy jest zadaniem równie trudnym dla
mnie, jak dla „ambitnego klubowicza” wysłuchanie Hardwella,
tudzież dla „szarego klubowicza” szaleńcze przetańczenie seta
Czubali. Rozdarty gdzieś pomiędzy dwoma światami, dostrzegam
pozytywne strony obydwu twarzy enHouse, widząc jednocześnie ich
wady. Rzadko kto opisuje swoje wrażenia jako skrajnie dobre, czy też
skrajnie złe. Takie właśnie była tegoroczna odsłona jedynego w
Polsce czysto housowego eventu – nie nijaka, nie średnia. Po
prostu dogodziła każdemu na tyle, że nie sposób narzekać na
cokolwiek poza rozpiską czasową i kolejnością występujących
artystów, a i ta nie przeszkadzała przesadnie, zwyczajnie
urozmaicając muzykę i nie pozwalając popaść w monotonię. W
połączeniu z naprawdę dobrą oprawą, fenomenalnym nagłośnieniem
i organizacją, enHouse jest imprezą, którą z przyjemnością
odwiedzę w przyszłym roku.




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →