News

Godskitchen 2010 w Arenie – relacja FTB

Po dwóch niezapomnianych, wrocławskich edycjach
Godskitchen Polska, na których gościły gwiazdy z najodleglejszych
zakątków świata muzyki elektronicznej, przyszedł czas na
przeprowadzkę do Poznania, gdzie gospodarzem imprezy została stara,
dobra Hala Arena, w której ostatnimi czasy niewiele, niestety, mamy
okazji do zabawy przy muzyce klubowej. Z tym większą radością
wybraliśmy się tam w andrzejkową noc, by po raz kolejny potańczyć
przy najciekawszych brzmieniach ostatnich czasów. Mikstura DJ-ów,
której mieliśmy posłuchać dwudziestego siódmego listopada,
określić ze spokojem można mianem mieszanki wybuchowej i to
niekoniecznie takiej, podobającej się każdemu, kto nie pojął
wizji eksperymentalnej Kuchni Boga, zawierającej składniki ze
wszystkich kuchni świata. Zacznijmy jednak od początku,
podsumowania zostawiając na koniec.

Pomimo wszechobecnego mrozu i śniegu, hala została
zapełniona stosunkowo szybko. Wchodząc do niej w okolicach połowy
seta Second Mind, tym razem w jednoosobowej odsłonie i pod aliasem
Funk-A-Tone, zobaczyłem spory tłum ludzi, wesoło podrygujący do
housowego warm-upu, oraz kilka osób pytających „czy teraz gra
Tocadisco” – już wiedziałem, kto będzie główną atrakcją
imprezy dla tych przybyłych z doskoku, przypadkiem. Ruszając na
backstage celem sprawdzenia „co i jak”, przegapiłem sporą część
występu, więc ocenę tego warm-upu pozostawiam Wam.

Zabawę na dobre rozpocząłem dopiero od
back-to-back Ventiego Otto i Christophera Gruninga, specjalistów od
pędzącego techno w ekipie DJ-ów MSM. Spodziewałem się… W
zasadzie niczego się nie spodziewałem, bo przy mocnym graniu, z
którego znam ten duet, ich spełnienie się w roli warm-upowców
było dla mnie wielką zagadką i – jak się później okazało –
ogromną, pozytywną niespodzianką. Przez godzinę Arenę
zdominowały ciężkie, undergroundowe brzmienia, do których
reprezentanci Audio Contrast od dłuższej chwili próbują
przyzwyczaić poznańską publikę. Chyba wreszcie im się to
udało…

Pierwszym z obcokrajowców na scenie był Niemiec
Moguai, po którym spodziewałem się występu live-acto-podobnego,
jak to zwykle miało miejsce podczas cyklu objazdowego trwającego od
czasu premiery jego debiutanckiego albumu. Tym razem jednak byliśmy
świadkami, utrzymanego w ramach bigroomowego electro, seta
DJ-skiego. Dla wielu był to set imprezy. Muszę przytaknąć –
moguaiowe rytmy mogły się podobać, zwłaszcza, że trudno podważyć
ich wysokie walory parkietowe, a nogi same wyskakiwały wszystkim
obecnym w powietrze. Mimo to, prosta dość rytmika i
nieskomplikowane melodie kilku moim znajomym wydawały się dość,
nie przebierając w słowach, prostackie. Trzeba zastanowić się, na
ile na masową imprezę idziemy posłuchać skomplikowanych tekstur
muzycznych i wielowarstwowych kompozycji rytmicznych, a na ile
poskakać w szaleństwie. Mimo wszystko sądzę, iż repertuarowo,
Andre Tegelerowi udało się znaleźć swoisty złoty środek. Chwała
mu za to i za sięgnięcie – jak zresztą zapowiedział – do
oldskulu, którego szczypta nikomu jeszcze nie zaszkodziła.

Nie napisałem do tej pory nic o scenie i wystroju
hali. Tłumaczę dlaczego: chcąc utrzymać chronologię, uznałem,
że przed Tocadisco o jako takiej oprawie wizualnej w ogóle nie ma
czego opowiadać, poza samą konstrukcją pierścienia wtopioną w
parkiet, która – jak później się miało okazać – miała
służyć za wybieg tancerek, tancerzy i niektórych DJ-ów. Dopiero
na secie kolejnego z Niemców zaświeciły się wszystkie światła i
naszym oczom ukazała się scena w pełnej krasie. O jej kształcie
nie ma co za dużo opowiadać – spójrzcie na zdjęcia. Materiał
foto nie jest w stanie przekazać tylko jednego: instalacja była,
moim zdaniem jak na możliwości Areny, ogromna i zdecydowanie jedna
z oryginalniejszych, które widziałem na masówkach. Mnóstwo
świateł, laserów i atrakcji ogniowych cieszyły oko, choć tak
naprawdę nie były, według mnie, wykorzystywane w stu procentach i
sporo trzeba było czekać na bardzo intensywne wrażenia wzrokowe.

Wracając do muzyki, od dawna już znamy sposób, w
który Tocadisco podbija nasze serca coraz bardziej z każdym
kolejnym występem. Świetny producent, dobry DJ i, co najważniejsze
w tym wypadku, genialny showman, zrobił to, co umie robić najlepiej
– pozamiatał parkietem za pomocą odpowiedniej mieszanki
sprawdzonych hitów i świeżynek, w swoim mocnym, elektrycznym i nie
tylko, stylu. Swoją drogą, spytany o przepis na udany set, odparł
dosłownie „ludzie chcą hitów”. Czy nie było ich w tym wypadku
zbyt wiele i czy nie są one, słyszane wieleset razy, nudne? Kwestia
gustu, wiem tylko, że jakiekolwiek nie byłyby komentarze po
imprezie, to obecni na Godskitchen mieli dość jednoznacznie
uśmiechnięte twarze i prawie wszyscy zgodnie bujali się w rytm
muzyki. Set Tocadisco miał w sobie przysłowiowego „pałera” i
właśnie tego oczekiwaliśmy akurat od niego. Fani nie zawiedli się,
a i cała reszta powinna być zadowolona.

Sety Romana Boera i następnego w kolejce Urosa Umka
przedzielone były długim dość popisem
dźwiękowo-pirotechniczno-wizualno-tanecznym, który ostatecznie
uzmysłowił mi, jak bardzo MSM stara się, by klubowicze docenili
ich wizję motywu Kuchni Boga, grubą kreską zaznaczając jego
obecność na każdym kroku – to się chwali! Cały performance
znajdziecie nakręcony przez któregoś z klubowiczów pod relacją.

Zadam pytanie za przysłowiowy „milion”. Jak
skutecznie oddzielić DJ–ów trancowych od elektro-housowców?
Wszyscy wiemy, kto przyszedł z pomocą tym razem. DJ i producent
numer jeden ze Słowenii, choć pewnie nie do końca zdawał sobie z
tego sprawę, grał chyba w najgorszym dla siebie momencie imprezy.
Nawet najmocniej grającego DJ-a chwali się, gdy na koniec dołoży
do pieca, dobijając tych, którzy po wielu godzinach nadal nie mają
dość. A co w wypadku Umka? Dla jednych stał się gwiazdą numer
jeden, a dla drugich zamulił, grał na jedno kopyto, za mocno i „w
ogóle to nie ich klimat”. Możemy za to być pewni, iż to właśnie
jego, obok Tocadisco, organizatorzy uznali za czołowe nazwisko
imprezy, rzucając do akcji cały arsenał laserowy, co tylko
spotęgowało i tak już gęstą atmosferę. Prime time zdecydowanie
zaszkodził opinii na temat występu słoweńskiej gwiazdy, bo choć
nie gra on w tej chwili najcięższej z odmian tech-house’u czy też
techno, nie każdemu musiały się podobać jego pompujące
lokomotywy, nieustępliwie nakręcające się nawzajem utwory –
często trzy, cztery naraz – z lekkim zabarwieniem disco. Osobiście
będąc fanem tego typu muzyki – jak zresztą, generalizując,
każdej dobrej muzyki, a taką obiektywnie rzecz biorąc prezentuje
Umek – musiałbym napisać akapit pełen peanów na cześć
wspaniałego, wyjątkowego i jedynego w swoim rodzaju Umka. Z
szacunku jednak do wagi Waszej opinii, pozostawię to bez większego
komentarza.

Po resetującym klimat imprezy Umku, przyszedł czas
na tak bardzo wyczekiwany przez wielu z Was duet Cosmic Gate, który
pechowo nie mógł pojawić się w drugim terminie ASOT-a 450.
Wszyscy spodziewaliśmy się trancowego kopa, tymczasem Niemcom
włączył się chyba tryb „warm-up”. Zaczęli powoli, dość
ospale i stopniowo, mozolnie rozkręcali swego seta. Z jednej strony
docenić należy ich chęć budowania klimatu, a z drugiej zganić za
przesadę, która zaskoczyła całą Arenę, bo choć Kosmici zagrali
masę własnych remiksów i produkcji, a każdy ich prawdziwy fan
powinien czuć się spełniony, to takowych mamy chyba w tej chwili
za mało. Choć mnie osobiście ich set bardzo przypadł do gustu,
spora większość z komentujących raczej narzekała. Na takie
trancowe zamulanie trzeba mieć dzień i specyficzny gust – mnie
się podobało, ale jestem zwolennikiem tego typu utworów, nie ma
się więc co przesadnie sugerować opinią konesera, lepiej wyrazić
własną. Należy również sprostować okoliczności ogromnej
różnicy poziomu głośności, który spadł bardzo wraz z wejściem
za DJ-kę kosmicznego duo. Oficjalnie wiemy, że prosił o to
dyrektor hali i nie była to w żadnym wypadku decyzja spowodowana
wolą ani jego, ani organizatorów.

Jeśli Kosmici grali warm-up, to TyDi powinien był
według planu rozbujać trancowe towarzystwo do reszty. Trudno
jednoznacznie stwierdzić, czy mu się to udało – nie tylko mnie,
ale i wielu z Was wydawało się, iż Australijczyk trochę za bardzo
„szarpał”, serwując nam przez dłuższą chwilę mocne,
trancowe „nawalanie”, przechodząc chwilę później do słodkiego
wokalu albo przesadnie długiej dziury z melodią, podczas której
biegał, skakał i bawił się wraz ze stojącymi najbliżej
ogromnego pierścienia klubowiczami. Nie potrafię wytłumaczyć
dlaczego, ale coś w jego repertuarze po prostu mi nie pasowało i
nie pozwalało wczuć się w set jako w spójną całość. Mimo to,
TyDiego jako DJ-a nie przekreślam, gdyż jest on dopiero na początku
swojej, długiej zapewne, kariery, a jak wiadomo, nie od razu operę
w Sydney zbudowano!

Noc kończył kolejny duet, Myon & Shane 54,
mistrzowie mash-upów, których w ich secie słyszeliśmy chyba
więcej, niż na wszystkich imprezach masowych w Polsce w tym roku. Z
kim jak z kim, ale z tymi panami za konsoletą, nie sposób się było
nudzić, bo nigdy do końca nie można było być pewnym, co spotka
nas za chwilę i czy aby na pewno grany jest ten kawałek, który
rozpoznaliśmy – nie mam tu na myśli oczywiście wieloletnich
fanów Myona i Shane’a, którzy pewnie przysypali z nudów przy
zapełnianiu tracklisty. Normalnie jednak, o takim urozmaiceniu we
względnie przewidywalnej „nieundergroundowej” muzyce klubowej,
możemy zwykle tylko pomarzyć i jeśli mam być szczery, Węgrów
należałoby za to wynieść na piedestał trancowej elity. Ich set
niesamowicie, a już na pewno porównując go do seta TyDiego, płynął
i wreszcie można było oddać się zabawie, nie narzekając
specjalnie na nie taki repertuar, zamulanie czy inne czynniki
utrudniające zabawę.

Podsumowanie tak urozmaiconej, jednoscenowej imprezy
należy – jak zwykle zresztą – do bardzo trudnych. Nie można
przesadnie wychwalać ani ganić organizatora czy DJ-ów, że np. ci
pierwsi nie tak ułożyli timetable, czy ci drudzy nie potrafili
odnaleźć się grając w tak skaczącej po gatunkach muzycznych
ekipie. Z mojej strony trudno przypomnieć sobie jakieś
niedociągnięcia i szczególnie słabe elementy imprezy. Godskitchen
to marka, która kolejny raz utwierdza nas w opinii o jej wysokim
poziomie. I to nie tylko moje zdanie – wnioskując po gigantycznej
wręcz ilości najbardziej pozytywnych od ładnych kilkunastu
miesięcy komentarzy, tegoroczna Kuchnia Boga wydaje się, według
Was, być najlepszym eventem roku 2010. Już dawno nie byliście tak jednogłośni – organizatorzy spisali się na medal, każdy z didżejów zagrał bardzo energetycznie. Nie od dziś wiemy, że to przepis na udaną imprezę, a jednak nie tak często to się udaje.




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →