Płyta tygodnia: Jurek Przeździecki i prawdopodobnie najciekawszy polski album taneczny w historii
Już raz, prawie rok rok temu, pisałem recenzję tego albumu. „Biscuit Symphony” w czerwcu 2010 w polskim DJ MAGU ogłosiliśmy płytą miesiąca i kandydatem do polskiego albumu roku. Koniec końców płyta w ogóle się wtedy nie ukazała (!), powodem były kłopoty finansowe labelu Whirpoolsex, który miał ją wydać.
Na szczęście ta muzyka wcale się bynajmniej nie zestarzała. I pewnie nigdy się nie zestarzeje, bo zawiera muzykę mniej lub bardziej niesamowitą, taneczną, a jednak „pełną muzyki”, uwodzącą pomysłowymi melodiami i solidnymi beatami. Co pisałem o niej wtedy, gdy zbliżało się jej „pierwsze wydanie”, do którego nigdy nie doszło? Na przykład coś takiego:
„Zważywszy na jego psychodeliczne doświadczenia z psytransem czy z Bigwigs (konia z rzędem temu, kto wymyśli nazwę na tę muzę i choć trochę zbliży się do prawdy), tytuł albumu Jurka mógłby brzmieć jeszcze bardziej oryginalnie (tysiąc razy bardziej?). „Ciasteczkowa Symfonia” to, proszę państwa, arcydzieło. Dziesięć na dziesięć. Album kompletny. Nie tylko w jakiś magiczny sposób zbierający w jedną kształtną i sensowną kupę wiele różnych odcieni współczesnej (i nie tylko, oj nie tylko!) muzyki tanecznej, ale też dowodzący, że Jurek nabył przez lata niezwykłą zdolność do tworzenia naturalnie brzmiących, żyjących swoim życiem i pięknie rozwijających się kompozycji, które prawdopodobnie same z niego wylatują i których zapewne ma w rękawie kolejnych 50, może nawet 500.
Pytanie brzmi: na co postanowił się ostatecznie zdecydować, przedstawiając światu swój najnowszy album? Miłośnicy psytransu nie będą kwiczeć ze szczęścia, choć znajdą dla siebie kilka niespodzianek, przy których – mimo obcego im tempa – jednak ruszą głowę i wymienią między sobą wszystkomówiące spojrzenia. Na przykład przy „Relationship Sunblock”… Dosyć jednak o „psach” i ich krewnych – w końcu od jakiegoś czasu Jurek mieszka w świecie techno (nieprzypadkowo jego muzyka ukazywała się niedawno m.in. w Cocoon). Jak sam twierdzi – próbuje znaleźć własny sound łącząc inspiracje minimalowe i neo-trancowe. Takie postawienie sprawy byłoby jednak krzywdzące dla tej płyty. Dorzuciłbym do tego jesczcze progressive house w swojej szlachetnej, otwartej na zaskakujące dźwięki formule. I dominującą w pierwszych minutach albumu jakąś deep-housową melancholię. A może bluesową? Plumkające niespiesznie gitary (pełne reverbów i mające charakter solówek tudzież luźnych improwizacji) osadzają się na miarowych beatach tworząc nową, wkręcającą jakość.
Jurek potrafi też nagrać coś bardzo euforycznego i pogodnego („Keys United”), skocznego acz zastanawiającego (nietypowe synthy w „Lender Pitfully”), no i – co pewnie kluczowe dla wielu z Was – umie wyprodukować numer, który zmiecie każdy parkiet na jego drodze. Przykłady: „Ech Och Time”, a zwłaszcza niesamowity kawałek tytułowy, przy którym oszaleją fani house’u, techno, trance’u, electro – wszystkiego.
Czego zatem jest najwięcej? Rozmarzonych klawiszy, pod które Jurek nawkładał samych zawodowych beatów. Nieważne więc, czy to techno czy progressive house, deep house czy neo trance. To nade wszystko bardzo „muzyczna” płyta – bliżej jej na pewno do progów niż minimalu, bo perkusja nie pełni tu roli dominującej, jest po to, by owijać wokół niej melodie”.
Co do tego dorzuciłbym jeszcze dzisiaj? Że dla mnie osobiście Przeździecki jest z wszystkich polskich producentów muzyki techniczno-housowej najbliżej ideału. U Czubali kiedyś było zbyt minimalistycznie, teraz jest zbyt housowo (zbyt loopowo i bezdusznie), u Sienkiewicza jest momentami podobnie jak u Jurka, ale jednak jego muzyka przeważnie zbyt duszna i neurotyczna, nasączona ciężkim, narkotykowym klimatem. Tymczasem na płycie Przeździeckiego znajdziecie rzeczy zbliżone stylistycznie do obu wyżej wymienonych artystów (plus dźwięki progresywne i neo-trancowe), tylko że w wersjach zawierających więcej świeżego powietrza, więcej „człowieka” (może po prostu Jurek jest dziś bardziej pogodny od siebie kiedyś i od kolegów po fachu?), a przy tym nie raz przyłapiecie się na tym, że zostaliście wciągnięci w muzyczną opowieść, która niekoniecznie wprowadziła Was w niepokój, raczej spowodowała radość duszy.