Płyta tygodnia: Sander van Doorn
Dużo się zmieniło od czasu albumu „Supernaturalistic” u Sandera van Doorna. Już wtedy dawał do zrozumienia, że jego ambicją nie jest tylko podbijanie trancowych parkietów. Wszyscy wiemy, od jakiej muzyki zaczynał. Wszyscy wiemy, czym zyskał sobie grono wiernych fanów. Wiemy też, że szybko zapragnął więcej, niż być po prostu nową, dużą postacią w trancowym świecie.
Pierwsze, co nasuwa się porównując jego dwa albumy, to myśl, że pan Doorn mniej zwraca już uwagę na brzmienie, więcej na melodie. Na „Supernaturalistic” zaskakiwał jędrną produkcją, technicznymi inspiracjami, było sporo mroku i dużo mocy. Teraz Sander wydaje się dużo bardziej wrażliwy. Chyba pewnego dnia doszedł do wniosku, że dosyć ścigania się na brzmieniowe patenty, czas stworzyć zostające w głowach ludzi melodie. Czy to mu się udało na „Eleve11”?
Już pierwsze trzy kawałki udowadniają, że również w te klocki jest dobry – „Love is Darkness” miało w dniu premiery armię wrogów, ale z czasem trzeba przyznać, że to bardzo zgrabna kompozycja. „Koko” w dniu premiery nie wszystkich przekonało, ale po usłyszeniu tego kawałkach na wielu imprezach, większość zwróciło honor van Doornowi – to prawdopodobnie jeden z najbardziej chwytliwych motywów w muzyce tanecznej ostatnich lat. A przy tym daleko od densu. „Believe” również ma w sobie sporo uroku, choć niektórym pewnie wydawać się będzie zbyt przelukrowane.
W „Nano” trafiamy na pierwszą partię trancowych syntezatorów – przyzwoite nagranie, ale pozostawia niedosyt. „Rolling The Dice” z Sidneyem Samsonem można przewinąć – ani nikogo to nie powali, ani radiowego przeboju z tego nie będzie.
Następnie przechodzimy do najbardziej parkietowej części płyty – „Beyond Sound” i „Drink To Get Drunk” to bardzo skoczne numery, pewnie znajdą się wśród faworytów – zwłaszcza dla tych, którzy na albumie Sandera szukać będą ducha jego setów. Wspólny numer z Laidback Lukiem również ma szansę bujać publiką na niejednej imprezie, ale …od tych dwóch panów razem można by oczekiwać dużo więcej. „Slam My Pitch Up” to jedyny w zestawie utwór z mrocznym basem, który mógłby się znaleźć na poprzedniej płycie czy w starych setach van Doorna. Trudno coś podobnego powiedzieć o kończącym całość „Eagles” (plus Adrian Lux) – choć to niewątpliwie sympatyczna propozycja na zakończenie i ukojenie nerwów. Daleko jednak od klimatu Sandera – zarówno tego sprzed lat, jak i tego dzisiejszego. Szkoda, że na koniec nie zostawił „Timezone” jako Purple Haze – wtedy „Eleve11” zostawiałoby po sobie lepsze wspomnienie, w końcu mimo dodanego wokalu udało się tu po raz kolejny odtworzyć poruszający klimat obecny we wszystkich dotychczasowych utworach wydanych pod tym szyldem.
P.S. Co ciekawe – mamy tu tylko jeden numer na 130 bpm i , co również znamienne – jest nim 'Love is Darkness’. Aż 8 numerów na 11 jest utrzymanych w tempie 128.