News

Nowy album Daft Punk – wiele hałasu o co?

Przy okazji nowego albumu Daft Punk często mówi się o przesadnie napompowanym balonie promocyjnym. Trudno z tym polemizować, ale z drugiej strony ten monumentalny marketing jest tu całkiem na miejscu – bo „Random Access Memories” to monumentalny album. Niestety niekoniecznie w pozytywnym sensie. Co ciekawe – w sensie, którego chyba nikt się nie spodziewał. Nawet słuchając „Get Lucky”.

Bo po „Get Lucky” i udziale Nile’a Rodgersa można było oczekiwać disco-funkowej bomby, nowego zmartwychwstania „żywego” disco. Mamy przecież na to idealny moment po tym, jak disco klimaty wróciły do tanecznego undergroundu kilka lat temu pod postacią nu disco, indie dance’u czy jak kto woli nazywać nowoczesne numery zawierające sample i feeling z tamtych czasów. Tymczasem dwa utwory z Pharrelem Williamsem to za mało, żeby mówić o płycie funkowej. Co więcej – to wcale nie jest płyta z muzyką taneczną, tak więc wybaczcie recenzję w „serwisie społeczności imprezowej”.

Może w takim razie uda się chociaż ten album zakwalifikować do działu z „ciekawą elektroniką do słuchania”? Też niekoniecznie, bo elektroniki tu jest jak na lekarstwo. „Random Access Memories” to płyta nagrana przez żywy zespół, i to w dodatku zespół …soft rockowy, z małymi wyjątkami grający równo, mało ciekawie, bez eksperymentów zarówno rytmicznych, jak i melodycznych. Nie licząc kilku fragmentów, kiedy funkowa gitara Rodgersa zbacza na bardziej bujające tory. O tym, że to dzieło Daft Punk przypominają nam w zasadzie tylko charakterystyczne, przepuszczone przez efekt „robocie” wokalizy. Ale one też pojawiają się tylko czasem!

Daft Punk na pewno chcieli wykonać to, o czym śpiewają w pierwszym kawałku „Give Back Life To Music” – nagrać album z prawdziwego zdarzenia, z krwi i kości, w starym stylu. Prawdziwy koncept album, z 'prawdziwą’ muzyką. Wykonywaną przez 'prawdziwy zespół’, graną przez 'prawdziwe instrumenty’… Ewidentnie przy tym nawiązującą do tego, co działo się na świecie 30 lat temu.

I do tego dojrzałą, dorosłą. Wydaje się jednak, że w tej oldschoolowości i dorosłości się panowie zagalopowali. I to grubo! Gdybym nie wiedział, kto gra, strzeliłbym, że to album co najmniej 50-latków. Najciekawsze (najgorsze? zależy dla kogo) jest jednak to, że w większości sięgnęli po klimaty, których nowoczesna muzyka elektroniczna jest wręcz przeciwieństwem! Jakby panowie przedefiniowali sobie słowa „progresywność” i „kreatywność”. Zrezygnowali z szukania nowych brzmień i nowych rozwiązań formalnych (czy to rytmicznych, czy melodycznych) na rzecz ewidentnej nostalgii za tak zwaną progresywnością w popie czy rocku, ale rozumianą tak, jakby czas stanął w miejscu gdzieś w roku 1985.

Przyznam się bez bicia, że kilka razy podczas słuchania tej płyty byłem dosłownie w szoku. To jeden wielki, odgrzewany kotlet. Retro, owszem, jest dziś w modzie i jest wszędzie dookoła nas, ale tutaj jest to w większości przypadków retro z przysłowiową myszką.

Bardzo często zahaczające o soft rock, pastelowe popowe granie z pierwszej połowy lat 80., o soundtracki do obyczajowych filmów z tamtych lat albo o – sic! – balladowe hity Toto czy – nie wiem – melancholijną odsłonę The Eagles? Przecież „beat” do „Instant Crush” brzmi prawie jak ten do „Every Breath You Take” Stinga i The Police. Gdy zaczyna się „Fragments of Time”, przez chwilę można pomyśleć, że to jakiś stary numer Krystyny Prońko czy Andrzeja Zauchy. Tak grali muzycy sesyjni w pierwszej połowie lat 80., na większości singli topowych, popowo-rockowych wykonawców, również w Polsce.

Może Daft Punk wyczuli, że za chwilę takie pretensjonalne odwoływanie się do soft-rockowych wzorców będzie w modzie (właściwie czytając niektóre blogi młodych ekspertów muzycznych można pomyśleć, że ta moda już prawie nastała). A może po latach bycia ikonami elektronicznej muzyki tanecznej postanowili obrócić się przeciwko własnemu gniazdu? Czyżby zamiast na tanecznych eventach woleli dziś grać na festiwalach rockowych dinozaurów w rodzaju wspomnianych wcześniej Toto? Pewnie woleliby występować na jazz-rockowych, ale jedna szalona końcówka „Giorgio By Moroder” i zamykający całość „Contact” może tu nie wystarczyć.

Jednym słowem – szok. Trzema słowami – nostalgiczny pop-rock, z elementami funku. Zbyt rzadkimi, jednak. Szkoda, że disco i funku nie ma tu więcej, tanecznych wibracji jest tu przez to niestety niewiele.

Dużo tu, owszem, muzyki w muzyce, jest czego słuchać, tylko że to wszystko brzmi, jakby było nagrane przez całkiem kogoś innego, z gościnnym udziałem Daft Punk w paru trackach. Dziwna płyta, ze strony samych artystów będąca posunięciem bardzo ryzykownym, bo ewidentnie uderzają do zupełnie innej publiczności, niż wcześniej. Bardziej to album dla naszych rodziców, niż dla nas. Posłuchać, choćby z ciekawości, na pewno warto, ale wątpię czy miłośnik nowoczesnej muzyki tanecznej włączy tę płytę drugi raz.

ODSŁUCH WSZYSTKICH FRAGMENTÓW:

http://www.beatport.com/release/random-access-memories/1091742




Polecamy również

Imprezy blisko Ciebie w Tango App →