Audioriver 2013: relacja!
To niesamowite, jak Audioriver z elitarnego wydarzenia dla garstki zapaleńców przeistoczył się w jeden z największych festiwali w Polsce. Z tą „garstką zapaleńców” może trochę przesadziłem, bo klubowiczów na płockiej plaży od początku liczono w tysiącach, ale… Nie zapominajmy, że na pierwsze dwie edycje w 2006 i 2007 roku wstęp był bezpłatny. Mimo wprowadzenia biletów i systematycznego wzrostu ich cen, równie systematycznie rośnie publiczność Audioriver. W zeszłym roku organizatorzy cieszyli się z 15 tysięcy osób każdego dnia, w tym roku ogłosili rekordową frekwencję – dwa razy po 20 tysięcy festiwalowiczów.
Po raz pierwszy więc w historii Audioriver został wyprzedany, szef przedsięwzięcia przyznał w rozmowie ze mną, że mógłby sprzedać pewnie z kilka tysięcy więcej biletów, zwłaszcza na sobotę, ale nie zrobił tego, ze względu na bezpieczeństwo uczestników. I tak tłum był niesamowity – na żadnej ze scen artyści nie mieli powodów do narzekań, przed sobą mieli zawsze morze głów.
Głowy te najżwawiej i najwyżej podskakiwały jak zwykle w namiocie Hybrid Tent, przynajmniej wtedy, gdy miejsce to zamieniało się w mekkę drum and bassu. W tym roku tych drumów w Hybrid było jakby mniej – Rudimental, Netsky czy Dirtyphonics łamali rytmy z powodzeniem na scenie głównej. Zamiast tego w najbardziej oddalonym na lewo namiocie mieliśmy wiele okazji do rozkoszowania się muzyką z innej beczki – niektórym w tym roku Hybrid Tent będzie się np. kojarzył ze świetnym koncertem Kamp!
DZIEŃ PIERWSZY
Wejście w imprezę na pewno właśnie w Hybrid było najbardziej wybuchowe – przez pierwsze 3 godziny na main prezentowali się Chmara Winter, Kuba i Sojka i formacja HVOB, u których nie brakowało porywających momentów, aczkolwiek w porównaniu do niemalże rockowej energii Neverafter i Astroid Boys musieli wypaść raczej melancholijnie.








To samo zresztą można powiedzieć o BLCKSP i Czubali w tym samym czasie w Circus Tent – na pewno nie udało im się tak zaczarować publiki, jak to miało miejsce w przypadku Steffi. Ta berlińska didżejka dla wielu zagrała najlepszego seta całego festiwalu!


Występy śpiewających pań Ayah Marar w Hybrid i Julii Marcell na mainstage nie przejdą raczej do historii, w przeciwieństwie do koncertu Gus Gus. Jeżeli ktoś myślał, że Islandczycy najlepsze lata mają już za sobą, to …może nawet ma i rację, ale dziś to po prostu inny, również ciekawy projekt muzyczny. Wypadli naprawdę elegancko, wprowadzając trochę kosmicznego pierwiastka, skutecznie wprowadzając w trans klimatycznym graniem. Było tanecznie i atmosferycznie zarazem.


Potem na głównej zainstalowali się Netsky i Mr Oizo – tutaj dawka parkietowej energii zwiększyła się kilkukrotnie, ale z kolei spadł poziom wyrafinowania. Netsky z kolegami łamali beaty nie szczędząc nieco zbyt chwytliwych melodii, a Oizo raz bombardował przesterowanym hałasem, a innym razem źle się kojarzącym electro-house’em – w każdym razie opinie po występach obu panów musiały być i były podzielone. Mniejszą widownię, ale też mniej krytycznych uwag mieli po występie rodacy z Last Robots, którzy na pewno swój kulturalny set na zakończenie pierwszego dnia na mainstage zaliczą do udanych.






W tym czasie w dwóch namiotach działy się rzeczy niesamowite – zwolenników bezkompromisowego drum and bassu rozpieszczał ognistym setem Ed Rush, połowa szaleńców pod sceną jechała na AR głównie dla niego i mocno dawała mu to do zrozumienia. Duet Klute i Nymfo skutecznie zabrał w podróż wraz z bardziej klimatycznymi i minimalistycznymi drumami, w porównaniu do Rusha było to doświadczenie zgoła odmienne, choć stopy reagowały podobnie.




Odpowiednikiem Ed Rusha w Cyrku był oczywiście Jeff Mills, który jak zwykle zjawił się niczym kosmita przenoszący w inne galaktyki wszystkich chętnych. A tych nie brakowało – wszyscy dobrze wiedzieli, że weteran z Detroit to nie jest gość odgrzewający kotlety, tylko nieobliczalny wizjoner, który pokaże wszystkim, gdzie raki zimują. Zdezorientuje i oszołomi, pogniecie i pomiażdży. Tak też się stało, 75-minutowy dowód poniżej:


Ostatnie godziny w Circus Tent należały w piątek do kolejnych magików – po ciekawym wprowadzeniu przez Oxię, rządził i dzielił duet Ame i Dixon. Panowie przez 3 godziny robili to, co potrafią najlepiej: przekraczali granice muzyki house, korzystając z wszelkich jego odmian, zawsze przy tym pamiętając, żeby było płynąco. Mistrzowie! Dodajmy, że mieli sporą konkurencję, bo wykańczanie piątkowe równie skutecznie i z polotem uskuteczniali Angelo Mike na scenie Slow More oraz Function na Wide Stage.


DZIEŃ DRUGI
W sobotę na scenie głównej zabrakło mi odpowiednika Gus Gus, czyli znakomitego pod każdym względem koncertu, który poniesie wysoko i wprowadzi nieco mistycznej atmosfery. Miło się oglądało i słuchało Oszibarack, wygodnie i sympatycznie się siedziało przy Submotion Orchestra, ale obu występom zabrakło dodatkowego błysku, który spowodowałby, że ciarki przechodziłyby po plecach.


Z kolei podczas występu Rudimental czuło się lekki dyskomfort, że panowie i panie trafili na nie ten festiwal co trzeba – zbyt dużo było „radiowych” melodii rodem z popowych eventów, a w dodatku nie za dobrze nagłośniono żywą perkusję. Fajnie, że była, bębniarz bębnił zawodowo (momentami wręcz imponująco), ale co z tego, skoro brzmiała płasko.


Mainstage zatem w sobotę w moim przypadku kompletnie nie wypalił, zwłaszcza, że Kalkbrenner skupił się na samych swoich hiciorach („Sky & Sand” zapętlał tak długo, że głowa już od niego bolała), a Dirtyphonics dali, owszem, czadu, ale chyba zbyt często wiało Skrillexem. Reza na koniec grał bardzo dużo ciekawych rytmów i dźwięków, ale mało to kogo o tej godzinie interesowało – przegrał z kretesem z wykonawcami w namiotach.




Wybitnie dobrze zrobili mi za to artyści zaproszeni do Hybrid Tent – łódzkie trio Kamp! udowodniło po raz kolejny, że swą popularność zawdzięczają, nie tylko udanym kompozycjom i ciekawemu studyjnemu brzmieniu, ale też przemyślanej wizji scenicznej. Momentami miało się wrażeni podróży w czasie, Kampowcy przenosili nas na trasy koncertowe zespołów ABC czy Spandau Ballet, choć zgrabnie udaje się im przenosić te wzorce w ciekawą przyszłość. Szacun! Publiki w każdym razie mieli więcej niż w tym czasie scena główna.


Do Hybrid warto było też wrócić na ostatnie dwa występy – Gesaffelstein co prawda lepiej sprawdziłby się w Circusie, bo zobaczyliśmy go w wersji stricte technicznej. Próżno było wyczekiwać jego bardziej elektryczno-klimatycznego oblicza znanego ze znanych produkcji, co najpierw było nieco rozczarowujące, ale później artysta pozwolił swą grą o tym zapomnieć.


Następujący po nim Zombie Nation bombardującym live’em uratował honor artystów electro, których w tym roku na AR było jak na lekarstwo. Trochę szkoda, bo z tego powodu czasem miało się wrażenie, że jesteśmy na Mayday, a nie Audioriver. Zwłaszcza w takich momentach, jak w okolicach godziny 3 z soboty na niedzielę, kiedy w Hybrid grał Gesaffelstein, a w Circusie Richie Hawtin. Za rok poprosimy więcej dobrego electro!


Wcześniej w Cyrku Terry Francis intrygująco popłynął, idealnie wprowadzając w klimat i rozgrzewając publikę przed Matadorem – dla wielu jednej z głównej postaci drugiego dnia. Godzinny live zgodnie z przewidywaniami mocno rozruszał publikę, bujające groove’y to jego specjalność, więc nikt nie stał w miejscu. Po jego występie dominowały opinie, że zagrał ciekawiej, niż promujący go w świecie starszy kolega Richie Hawtin. Trzeba przyznać, że Ryszard z Detroit (choć tak naprawdę z Kanady) tym razem skupił się na ostrym łojeniu, nie bawił się w subtelności, nie zaskoczył niczym niespodziewanym czy mocno zapadającym w pamięć.




Świetnie za to wypadły dwa ostatnie występy w tym miejscu – porywającej muzycznej podróży w wykonaniu Tale of Us mogliśmy się spodziewać, ale to, że na Minilogue będzie aż tak pięknie było dla wielu zaskoczeniem. To zawsze duża odpowiedzialność kończyć Audioriver w Circus Tent, gdzie koneserzy ciekawych dźwięków czekają na dawka dobroci, którą będą mogli zabrać ze sobą do domu. Również i w tym roku to się udało – Minilogue zaproponowali muzykę odrealnioną, momentami magiczną. W połowie drogi między techno a progresiwem, bez łatwych rozwiązań, krótkich i skocznych motywów. Eleganckie zakończenie festiwalu, dla wielu wręcz wymarzone.




Na koniec przepraszam tych wszystkich wykonawców, którzy produkowali się na scenach Slow More i Wide Stage, na które rzadko lub wcale nie zaglądałem. Jak to zwykle bywa na festiwalach trzeba było dokonywać trudnych wyborów. Już teraz wiem, że podjąłem mnóstwo złych decyzji (np. nie wiem dlaczego dla niektórych najlepsi byli Sibot, Surkin albo Xhin) i teraz będę musiał z tym żyć! Na szczęście udało mi się do Płocka dojechać, dużo gorzej żyłoby mi się, gdybym z jakichś powodów musiał być w tym momencie gdzie indziej.
P.S. Na zakończenie raz jeszcze dwa filmy z dwóch dni w dobrej jakości, przygotowane przez redakcję Tygodnika Płockiego, czekamy na więcej!



