Film DJ w kinach: lepszej recenzji już nie będzie!
Jakiś czas temu zapytaliście nas na fanpage’u dlaczego promujemy taką komercję, jaką jest film 'DJ’. Dziś dla równowagi zatem recenzja tego obrazu, która większość raczej odwiedzie od wycieczki do kina. Choć na pewno znajdą się tacy, których zachęci – czasem przecież zdarza nam się oglądać filmy tak złe, że aż zabawne, prawda? To może być jeden z takich. Przeczytajcie, co na jego temat sądzi legendarny już producent i DJ związany ze sceną drum and bassową, czyli Screwball:
„Muszę wam powiedzieć, że nowy rok kinowo zaczął się z grubym wypierdem. Na ekrany trafił długo oczekiwany (prawdopodobnie tylko przeze mnie) film produkcji polskiej – DJ! Oczywiście pobiegłem do kina na premierę. Już trailery zapowiadały coś dziwacznego i niezamierzenie śmiesznego, ale efekt przeszedł wszelkie oczekiwania. Zanim przejdę do konkretów od razu uprzedzę, że będą spoilery (nikt i tak tego dzieła nie obejrzy). Ponadto podzielę reckę na dwie części – pierwsza będzie o filmie od strony ogólnej, zrozumiałej dla każdego, natomiast druga to trochę bardziej insiderskie spojrzenie od strony muzyki-produkcji-djingu, no i imprezowania. Ok, jedziemy z tym szitem.
Film „DJ” opowiada o didżejce (właśnie, czemu to się nie nazywa „didżejka”?), konkretnie DJ MINI, którą zagrała Maja Hirsch. I powiem wam, że udała się jej sztuka niezwykła. Wykreowanej przez nią postaci ma się ochotę wypłacić liścia już po paru minutach oglądania. Chodzi wszędzie smutna jak pizda, cały czas się dąsa i chuj wie o co jej chodzi. Serio. Cały film się zastanawiałem „o chuj ci chodzi dziewczyno?”. Maja Hirsch robi w sumie dwie rzeczy. Albo coś smęci z dupy i słania się jak gówno w smole albo ma padaczkę (ale o tym później). Do tego absolutnie zawsze wygląda tak samo, czy jest rano, czy wieczorem, czy po graniu na backstage w środku nocy. I zawsze z miną w rodzaju, a jakże, „o chuj mi chodzi?”. Mówiąc w skrócie – rola absolutnie odpychająca. Poziom empatii i identyfikacji z bohaterką – 0.
Poraża tępota scenariuszowa i płycizna pomysłów. Najlepszym przykładem jest sam tytuł. – Słuchajcie robimy film o djce, jakby go nazwać. Hmm… Hmm… MAM! DJ! – burza oklasków. Jakby robili film o krześle, to by się nazywał „Krzesło”. I tu wszystko jest takie tępe. Mam wrażenie, że ktoś rzucał hasło, po czym pierwsza padająca odpowiedź wchodziła do scenariusza. „Ona gra takie andergrandowe dźwięki, jakby to skontrastować?” – „wiem! Pokażmy jak słucha poważnej muzyki i podczas tego słuchania niech się jej włączają w głowie techno bity!!! Tak kurwa, mamy to!”. Kolejny przykład – „musimy jakoś tak dźwiękowo metaforycznie podkreślić napięcie, a przy tym rytm muzyki, ale bez muzyki, wiecie, takie tup-tup tup-tup tup-tup, macie jakieś pomysły?”, „cholera nie wiem, to trudne, ale może by tak dać bicie serca?”, „No kurwunia idealnie, dawaj mnie to do montażu”. Pod tym względem nawet „We are your friends” z Zackiem Efronem nie było tak chujowe (zresztą chyba pod każdym innym też).
A jak już przy montażu jesteśmy. Słodki Jezu w mandarynkach. Czasem miałem wrażenie, że ktoś po prostu wrzucił wszystkie kawałki tego filmu do blendera. Sceny są niezrozumiale pocięte, nie ma tu żadnej dramaturgii, jedna scena z dupy pojawia się po drugiej scenie z dupy w oczekiwaniu na kolejną scenę z dupy. Np. DJ MINI stoi i myśli albo tylko stoi (trudno stwierdzić). Cięcie. DJ MINI jedzie samochodem (i to całkiem niezłym – skąd go ma, dlaczego nim jedzie, dokąd i po co – nie wie nikt), na światłach wymienia spojrzenia z jakimiś randomowymi typami w innym samochodzie. Zaczyna się POŚCIG! Ponownie, chuj wie dlaczego, nigdy wcześniej bohaterka nie przejawiała takich skłonności, a tu nagle pełna rura Szybcy i Biedni 7. Nagle wkracza policja, samochód się zatrzymuje, DJ MINI coś pokrzykuje bez sensu. Cięcie. DJ MINI wykłada głodne kawałki jakiemuś dopiero co poznanemu dziadowi na barce pływającej po Tamizie. Cięcie. I ten film serio tak wygląda. No ok, może trochę zmyśliłem chronologie tych scen, ale one tak właśnie wyglądają, kompletnie donikąd nie prowadzą i nigdy już do wcześniejszych wątków nie wracają. Prawie jak w The Room.
A wątków jest tu całkiem sporo. Mamy drugiego dziadka (tym razem prawdziwego dziadka) – granego przez Olbrychskiego. Wygląda jakby był cały czas nawalony, co akurat nie musi być nieprawdą. Pojawia się radiowy dj grany przez Roberta Gonere – cały czas nie wiem po co był w tym filmie. Mamy jakiegoś fałszującego idiotę, który sciąga DJ MINI do Londynu. Poźniej kolejnego, który zabiera ją na Ibizę, po czym umiera (serio). Pojawia się jeszcze 150 innych postaci i prawie każda jest zbędna. Jak cały ten film.
Okej, przejdźmy może do drugiej części, czyli muzyczno imprezowej. Być może zaskakująco napiszę po raz pierwszy coś dobrego o tym filmie. Tzn. może bez przesady „dobrego”, po prostu nie miażdżąco-chujowego, jak cała reszta. Mianowicie muzyka nie jest wcale zła, czy stockowa jak gdzieś tam wyczytałem. Tzn. nawet nie wiem co to jest, jakiś techhouse czy inny kutashouse, whatever, bywam na imprezach, gdzie podobne rzeczy są grane i nie ma wstydu. Ale za to jak ta muzyka jest podana. Oooo panie. Przede wszystkim wróćmy do głównej antyatrakcji tego filmu, czyli oczywiście DJ MINI. No więc o co kurwa chodzi z tymi wszystkimi paralitycznymi ruchami, podskokami i innymi fiflakami na scenie. Czy to jest dj Screwball? Hy-hy. Ale serio, jakby to były jakieś grube rejwy, dojebane drumy, gdzie nawet nie wypada stać jak jakiś lamohałsiarz i się gibać byle nie spocić. Ale nie, tutaj jest przecież grana muzyka przy której NIKT się nie zachowuje jak DJ MINI. Wierzcie mi, parę imprez w życiu widziałem. A tych z techenkiem to w ostatnich czasach nawet więcej, niż mniej (no Poznań, sory, co poradzę, łydy gdzieś muszę opracowywać). Co gorsza, te jej koślawe ruchy w stylu „fasola na patelni” wypadają prze-kurwa-sztucznie. Cały czas miałem wrażenie, że ta bohaterka w ogóle nie gra, tylko stoi, dłubie w nosie, a jak ktoś krzyczy „AKCJA! TERAZ MAJA NAPIERDALAJ!!! NAPIERDALAJ!!! DIIIIDŻEEEEEJ!!”. No i Maja napierdala. Totalnie bez sensu, a co gorsza jeszcze kompletnie poza rytmem. Czaicie to? Didżej poza rytmem. To jak Rocco bez kutasa.
Ponownie jeszcze wrócę do montażu, bo myśleliście że gorzej być nie może – a tu proszę, jednak może. Osoba odpowiedzialna za składanie tego filmu prawdopodobnie nigdy nie była na imprezie, albo była na niej tak napierdolona, że nie zwróciła uwagi kiedy ludzie podnoszą ręce. No bo tutaj ręce w górze są w totalnie randomowych momentach, przeważnie zawsze. Żadnej „historii”, żadnego budowania napięcia. Po prostu wszyscy zawsze mają maxa. Mam wrażenie, że te momenty z imprez (a jest ich sporo) zostały najpierw losowo zmontowane bez dźwięku, a później równie losowo ktoś dorzucił tam muzykę. Tak to wygląda.
Kolejny przykład zajebistego, klubowego researchu to sceny z backstage/viproomów, w których zawsze panuje kompletna cisza. Plis, niech ktoś zaprosi reżysera na jakiś losowy event i pokaże mu jak wyglądają i przede wszystkim brzmią takie miejsca.
Na koniec wrócę jeszcze do DJ MINI, której cały film wszyscy mówią, że jest turbogenialna, a jak się zabiera do robienia muzyki, to jakby ktoś ją dźgał gorącym pogrzebaczem. Dziewczyno jak cie ten ableton tak boli, to sobie po prostu daj z tym spokój. Żeby było śmieszniej na końcu filmu DJ MINI okrada swojego mentora i wydaje jego numery pod swoim nazwiskiem, ale znowu nic z tego nie wynika. Tzn. wynika pewnie nauka, że to jest ok, chcesz być znany, grać na Ibizie, brać designerskie dragi – kradnij ile wlezie. Piękne, ale chyba nie o to chodziło twórcom.
W filmie pojawiają się jakieś drobne kwiatki związane z produkcją, ale to już wam daruje, w tej górze gówna to mało istotny bobek. „DJ” to produkcja absolutnie zła, okropnie zagrana, fabularnie chaotyczna, nudna i opowiadająca o środowisku djskim w sposób niemal całkowicie zmyślony. Zamiast oglądać lepiej pobiegać po osiedlu z patykiem z kupą.
Screwball”.
Film „DJ” – Oficjalny Zwiastun
Screwball – W Cyrku