9 lat temu odbył się Global Gathering w Gdańsku: nasza relacja!
Przeżyjmy to jeszcze raz! Gdańska edycja Globala przejdzie do historii jako bardzo udana. Wnioskując z przedimprezowych rozmów każdy czegoś trochę się obawiał – jedni tego, czy dopiszą ludzie, drudzy czy będzie pogoda, jeszcze inni czy nowa miejscówka wypali, czy nie będzie innych przykrych niespodzianek, które trudno wcześniej przewidzieć. Okazało się, że wszystkie obawy były niepotrzebne – festiwal wypalił, wspomnienia z niego mamy tylko dobre.
Jak napisała kraft13: Jechałam do Gdańska z nastawieniem, że nagła zmiana miejsca imprezy spowoduje, że nie będzie najlepiej przygotowana. Nie nastawiałam się zbytnio nawet na sety moich ulubieńców… za to wiedziałam, iż po ponad roku spotkam większość znajomych mi ludzi, za którymi tęskniłam i dzięki którym eventy dopełniają się w swojej świetności ;- ) Na imprezie okazało się, że … wszystko było wręcz idealne… Szczerze mówiąc nie pamiętam żadnego takiego eventu.
Podobno to Poznań jest stolicą housowo-trancowych eventów i festiwali, więc przeniesienie lokalizacji Globala do Gdańska było krokiem nader ryzykownym. Z drugiej strony poprzednie, poznańskie edycje nie były frekwencyjnym sukcesem. Wciąż tylko nie wiedzieliśmy, czy to przez to, że impreza zbyt oddalona była od centrum Poznania (powrót taksówką za 80 zł to duży ból, mniej się płaci za pociąg do Gdańska!), czy może chodziło o datę – początek czerwca to jednak dla wielu zbyt wcześnie, lato jeszcze nie w pełni, wakacje się jeszcze nie zaczęły i tak dalej…
Już nigdy się nie dowiemy, czy chodziło o miejsce czy datę (bo na pewno nie o line-upy, które dla poznańskiej publiki były przecież wymarzone), bo tegoroczna edycja odbyła się miesiąc później niż poprzednie.
Jak na moje oko ludzi stawiło się więcej niż w Poznaniu, na pewno pomógł fakt, że stadion żużlowy umiejscowiony jest w centrum Gdańska, ze starówki szedłem jakieś 8 minut. Pogoda była cudowna, a więc gdańszczanie wpadali zobaczyć co się dzieje. Zapewne przez to nie zabrakło osób przypadkowych, ale nie wymagajmy od imprezy masowej, żeby odwiedzali ją tylko i wyłącznie koneserzy, Global Gathering to nie klub na 105 osób tylko dla wtajemniczonych.
Gdy podczas imprezy rozmawiałem z przedstawicielem firmy organizującej Globala w UK, był w szoku, że w zaledwie tydzień udało się agencji MSM znaleźć nowe miejsce festiwalu i w dodatku doskonale sobie poradzili z jego zagospodarowaniem. Warto odnotować, że Anglicy infrastrukturę swojego Globala budują w trzy tygodnie. Sami podkreślaliście po imprezie, że to niemal cud, że po mega psikusie z nienadającym się jednak terenie przy nowym stadionie, organizatorzy poradzili sobie bez zastrzeżeń z ogarnięciem nowej lokalizacji. Wszystko było zapięte na ostatni guzik, jakby zaprzyjaźniali się z tym terenem od miesięcy…
Z tego głównie powodu scena główna mocno oddzieliła się od reszty, jako że umiejscowiona była na płycie boiska. Żeby zobaczyć inne areny, trzeba było stadion opuścić, ale nie stanowiło to większego problemu, przejście było krótkie i bezbolesne.
Najlepiej mieli ci, których interesowało najbardziej main stage i techno arena, ewentualnie okrągły namiot housowy (w dodatku strefa piwna i gastronomiczna była pomiędzy). Jeżeli ktoś wolał scenę AVA Andy Moora, albo 3city Stage, musiał się nachodzić trochę więcej. Osobiście na AVA byłem tylko raz, gdy grał właśnie Moor, ale zbyt dużo nie zobaczyłem i usłyszałem, bo ścisk był tak wielki, że ludzie stali nawet kilka metrów za namiotem. W pozostałych godzinach ścisk był dużo mniejszy, widać było, że największą atrakcją tego namiotu był szef wytwórni pan Moor. Poza nim znajwiększy szał na parkiecie zrobił Mike Shiver. Świetnie wypadł też Bjorn Akesson, choć widziało go niewielu, jak napisał jeden z Was: „Na Andym było ciasno, bo na Mainie grał jakiś tam Martin Rejdioł Eska, więc transowcy poszli na Andiego (w tym ja). Tak samo dylemat: Schulz czy Shiver, Armin czy Bjorn”. Z drugiej strony w czasie Moora na Solveigu był na głównej spory tłum, więc nie wszystko tu takie oczywiste. Tak czy inaczej fani trance’u mieli kilka dylematów, w końcu mieli swoją muzykę w sporej reprezentacji na main stage, inaczej więc być nie mogło.
Pozwólcie zatem teraz, że najmocniej skupię się na wydarzeniach dwóch głównych scen Global Gathering 2011 w Gdańsku. Tam działo się najwięcej, tam było najwięcej miejsca i tam też impreza miała się w najlepsze od samego początku. Na tych dwóch scenach mieliśmy też najwięcej uznanych nazwisk, doświadczonych postaci, didżejów wysoko notowanych tu i ówdzie, znanych dobrze nie tylko koneserom konkretnego gatunku.
W namiocie techno mieliśmy przecież zarówno boga minimalu Richiego Hawtina, jak i legendę pumpin’ techno Marco Baileya, jak i znanego u nas od lat z Maydayowych imprez Moguaia… Ale po kolei – sam miałem okazję być jednym z pierwszych didżejów w namiocie techno, przede mną produkował się Venti Otto, po mnie Christopher Gruning, na pewno żaden z nas nie narzekał na pustki w namiocie czy brak interakcji z publicznością. Mimo bardzo wczesnej godziny (już od 16:30 widać było wyraźnie, po co stawiła się na stadionie publika, za co dzięki) oraz mimo dość uciążliwego upału, panował świetny klimat. W tym czasie w namiocie było potwornie gorąco, mocno czuliśmy trawę (tę rosnącą na ziemi:)), z każdą godziną było na szczęście pod tym względem coraz lepiej. Ruszać się można było żwawiej, mniej kropel potu wpadało do oczu i tak dalej. Pierwsze trzy godziny na techno arena to muzycznie było w większości konkretne techno, czasem pompujące, czasem bardziej progresywne, ale nikt nie narzekał na „niezbyt mocne beaty”, których jak to zwykle bywa nie brakowało w późniejszych godzinach.
Że w tym namiocie będzie różnorodnie, było wiadomo. Można też było przewidzieć, że skoczne tech-house’y Pleasurekraft ganione będą przez miłośników hard klimatów, a chwalone przez fanów „Tarantuli” czy w ogóle nowoczesnego, mniej lub bardziej technicznego house’u z jajami.
Miałem okazję rozmawiać z grającą połową duetu i byłem pod wrażeniem jego inteligencji i poczucia humoru. W namiocie techno był więc podczas jego seta dużo uśmiechów, sporo oryginalnych brzmień, które znamy z ich produkcji. Moguai również nie zamierzał się naginać w kontekście nazwy namiotu i zaserwował energetyczną mieszankę, z której ostatnio jest znany. Nie było więc ani techno ani łamanych beatów, było sporo electro-housowych wpływów, sporo klimatów kojarzonych z jego nowym labelem czyli wytwórnią Deadmau5a. Po secie mówił mi, że jest zachwycony przyjęciem i cieszy się, że zagrał swoje i dostał konkretną owację.
Marco Bailey i Richie Hawtin kiedyś grali mocniej i szybciej, więc tym razem dla niektórych mogło być za lekko.
Bailey jednak, oddajmy mu to uczciwie, na szczęście dla fanów techno nie popłynął w rejony Digweedowe (zdarza mu się w produkcjach), raczej zaskoczył mocą i doborem numerów. Było prawie jak za dawnych czasów, choć rzecz jasna wolniej. Mięsa w numerach i różnorodności repertuarowej jednak nie brakowało, Marco to stary wyjadacz i wie, jak kręcić tłumem, jak z nim „rozmawiać”. Trudno było ustać, nawet gdy sięgał po rzeczy tech-housowe, czuliśmy potęgę technicznych linii basowych i beatów wchodzących w pięty. Spotkanie z Hawtinem to nieco inne doświadczenie – mniejsza interakcja, raczej zaproszenie do powolnego wkręcania się w monotonne techno loopy, mistrz ceremonii skupiony za sprzętem, prawie niewidoczny ale precyzyjny. Odwiedzając wtedy namiot techno ktoś mniej obeznany mógł machnąć ręką i stwierdzić „niewiele się dzieje”, ale to pozory – warto było w takiej sytuacji zacząć tańczyć pod sceną i zamknąć oczy… Reszta zrobiłaby się sama i wyszlibyście najwcześniej po godzinie. Sporą furorę zrobił Eric Sneo szalejąc z pałkami na swojej elektronicznej perkusji. Niesamowity wariat i bardzo uzdolniony gość, chętnie zobaczyłbym go znowu i to jak najszybciej! TB Locke znanego też jako Peter Pain nie miałem okazji już słyszeć, ale niektórzy z Was pisali, że był czarnym koniem techno namiotu.
Scena główna rozpoczęła nadawanie w powolnych, deepowych klimatach housowych, a skończyła miażdżąc głowy potężnymi beatami w prędkościach większych o wiele, wiele bpm-ów. A co było w międzyczasie?
Miałem okazję obserwować to, co się dzieje na scenie głównej przez długi czas, przeprowadzając też wywiady z tyłu sceny i mogę powiedzieć jedno – zabawa była przednia. Z każdą minutą i godziną na parkiecie było więcej ludzi i coraz bardziej gorąco. Nie licząc oczywiście samej końcówki – drugą część zamykającego festiwal seta Kaia Tracida widzieli już tylko najtwardsi i ci, którzy nie spieszyli się na pociąg.
Pierwsze sety w wykonaniu Bartesa, Andrew Sommersa i Neevalda miały przesympatyczny, nieco afterowy klimat. Dominowały delikatne, housowe beaty, w które powoli acz skutecznie wkręcali się ci wszyscy, dla których Global nie zaczynał się dopiero wieczorem. Piękna pogoda, atmosfera pikniku, kołyszące beaty i potężny zastrzyk pozytywnej wibracji. Nieco mocniej zrobiło się podczas seta pierwszego zagranicznego gościa na main stage Gregora Salto. Oczywiście tylko momentami, bo DJ nie zapomniał o swoich korzeniach i pograniu nieco bardziej „hiszpańskich” klimatów, w czym wydatnie pomagał mu Mr Chappel – doskonały wokalista i świetny showman. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że żywy wokal podczas housowego występu to duży skarb i sposób na lepszy kontak z publicznością, więcej życia w muzyce i lepszą zabawę.
Markus Schulz przy świecącym słońcu to u nas była nowość. Nigdy jeszcze nie grał tak wcześnie, ale nie przeszkodziło to w niczym.
Publika czekała na niego z utęsknieniem, o czym brutalnie przekonał się Gregor Salto z kolegą, gdy kończąc występ słyszeli skandowanie „Markus! Markus!”. Trudno się jednak dziwić – dla większości trancowych uczestników Globala to miał być jeden z punktów kulminacyjnych festiwalu. I był – dla wielu najlepsze minuty, najlepsza muza, słowem najciekawszy set. Schulz zagrał jak na siebie dość mocno i zdecydowanie, po raz kolejny zebrał dużo punktów u polskiej publiczności.
Potem mieliśmy czystą rozrywkę w postaci seta Martina Solveiga, który uszczęśliwił wszystkich, którzy kochają porywające klubowe beaty bez względu na to, czy ocierają się o radiową przebojowość czy nie. Mieliśmy więc do czynienia z chciałoby się powiedzieć „typowym mainstagowym setem”, jakie znamy z innych festiwali. Solveig, Fedde czy Guetta znani są z tego, że poza graniem muzyki dużo bawią się efektami, nakładają a capelle, przypominają wiele klasyków. Tak właśnie było podczas seta Francuza. Zaskoczył fragmentami hitów Daft Punk, Chemical Brothers czy… Rage Against The Machine. Na pewno nie można Solveigowi odmówić energii i showmaństwa – efekty było widać na parkiecie.
Na Arminie rzecz jasna frekwencja znów nieco wzrosła, z trybun wyglądało to naprawdę imponująco. Tym bardziej, że widać było jeszcze większą euforią pod sceną, wszystkie ręce były ciągle w górze.
To musi być wielka radość dla didżeja – widzieć przed sobą tłum tak oddanych fanów, tak żywo reagujących na muzykę czy na jego gesty. Swojego seta najpopularniejszy od czterech lat DJ na świecie rozpoczął dość mocno, bardzo energetycznie, co było dobrym pomysłem po długim, klasycznym intrze z wizualnymi efektami. Później zaskoczył pewnie niektórych kawałkiem ATB i Dash Berlin, były bardziej progresywne momenty (jak „Fallen Angel”), a nawet electro-disco-progowy Schulz „Terrace 3 AM”. Był Axwell i jego „Heart is King”, polski akcent w postaci remiksu Arctic Moona do „Coming Come”, i śliczny moment w postaci Coldplayowego breakdownu z ich „The Scientist”. Tuż po nim, już na koniec dwa hity samego Armina w innych niż oryginalne wersjach – publiczność wyśpiewała bez problemu „In and Out of Love” i „The Lights Between Us”.
Na koniec przygody z mainstage mieliśmy dwa bardzo różne sety dwóch bardzo różnych postaci. Garteh Emery zagrał bardzo nowocześnie, Kai Tracid bardzo oldschoolowo.
U Garetha bywało lepiej i gorzej, nie wszyscy byli zachwyceni początkiem w postaci kawałków Steve’a Angello i Dirty South. Później już było tak jak na niego przystało – nie za szybko, nie za nachalnie, często płynąco, ale z energią, sporo jego własnych kawałków, kilka klasyków., jak „Big Sky”, „As The Rush Comes” czy „Born Slippy”. Nie mogło zabraknąć jego „Sanctuary” połączonego z „On a Good Day”, jak jak u Tracida nie mogło zabraknąć jego megaprzebojów sprzed lat „4 Just 1 Day”, „Life is Too Short” czy niesamowitego „Concious”. Szkoda, że występ legendy nie odbył się wcześniej, nie każdy wytrzymał do tak późnej pory, a jego własne klasyki plus klasyki od innych takie jak „Ira”, „Fucking Society” czy „Amphetamine” pewnie sprawdziłyby się równie świetnie w okolicy północy. Mimo że beaty tu oczywiście mieliśmy miażdzące, przypominające o starych czasach acid trance’u czy potężnego techno. Jak ktoś zauważył „poruszający się z gracją” artysta skupił się na „The Best of Kai Tracid Music” (plus kilka mniej lub bardziej podobnych hitach sprzed lat) i to było dokładnie to, czego od niego oczekiwaliśmy.
Na pewno występ Kaia Tracida był mocnym zakończeniem festiwalu, który również wcześniej miał wiele mocnych punktów. Elegancki, wprowadzający w festiwalowy nastrój housowy początek na głównek scenie, duże urozmaicenie na scenie techno, z ikonami techno Hawtinem i Baileyem wśród gwiazd, ciesząca trancowe uszy udana scena Andy Moora, housowe perełki od eSquire’a w namiocie housowym, wielkie trancowe gwiazdy na scenie głównej (trzech panów z DJ MAG TOP 10, w tym wielokrotny światowy number one) plus showman z Francji na dokładkę.
Global Gathering 2011 w Gdańsku zdecydowanie się udał, jeszcze raz wielki ukłon w kierunku MSM Events za organizację, za to, że udało się wszystko dopiąć mimo potężnych problemów logistycznych, jakie musiały wiązać się ze zmianą miejsca festiwalu na tydzień przed jego rozpoczęciem. Wraz z innymi, powracającymi rannym pociągiem z Gdańska do Poznania, byliśmy zgodni co do tego, że warto było jechać tyle godzin, by poczuć atmosferę tego festiwalu. Miło też było wymieniać uśmiechy i uwagi podczas jego trwania, za co dziękuję i przy okazji wszystkich serdecznie pozdrawiam:). Niech żałują ci wszyscy, którzy zostali w domach, bo Gdańsk wydawał im się za daleko. Stracili dużo dobrej muzy i dużo grubej zabawy w dobrym towarzystwie. Klimat, podobnie zresztą jak na poprzednich Globalach, był fantastyczny.
Czyżby za rok znowu Global Gathering Polska nad morzem?:).
Marcin Żyski, 27 lipca 2011