9 lat temu w Poznaniu odbyło się Armin Only: RELACJA FTB.PL!
Każdy z nas ma takie imprezy, które traktuje wyjątkowo. Czy bawimy się w Polsce, czy za granicą, oczekujemy czegoś, co powali nas na kolana na długi, długi czas. Oczekiwania nie zawsze się sprawdzają, na szczęście moje kolejne spotkanie z Arminem nie przyniosło żadnych rozczarowań.
Jestem wielkim fanem Armina, więc do kolejnego Armin Only odliczałem dni ze zniecierpliwieniem. Po tym, co doświadczyłem w poznańskiej Arenie w roku 2008, mocno czekałem na drugą tak wspaniałą noc. Armin van Buuren to postać, która przyciąga tysiące klubowiczów i jest zarazem obietnicą tego, że eventu z jego udziałem długo nie zapomnimy. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że takiego wydarzenia nie da się w żaden sposób zepsuć. Pisząc w „żaden” mam również na myśli wszystkie niedociągnięcia, dla jednych mniej, dla innych bardziej widoczne, dotyczące organizacji, kultury uczestników i nie tylko. Nawet one w żaden sposób nie przeszkodziły nam w dobrej zabawie i ginęły w gąszczu wszystkich emocji i tego, co wydarzyło się 19 lutego w Poznaniu.
Nie sposób nie poruszyć, tematu wejścia na teren imprezy, który niektórym – oby na krótko – popsuł nieco klimat. Gdy stanęliśmy przed wejściem do głównego holu WTC, zarówno u nas, jak i u wielu klubowiczów na twarzach pojawiło się niemałe zdziwienie. Zamieszanie, krzyki i niekulturalne zachowanie to w skrócie to, czego doświadczyliśmy przed wejściem. Kilkutysięczny tłum, który nie potrafi cierpliwie poczekać na otwarcie głównych drzwi, z pewnością nie zasługuje na pochwałę z cyklu „polska publiczność jest najlepsza”. Może i bawimy się świetnie, ale cierpliwość i kultura osobista nie są naszymi mocną stroną. Zgodzę się z tym, że, organizator zawinił, ale my także nie zachowaliśmy się w należyty sposób, dlatego wina w tym wypadku leży po oby stronach. Nie ma sensu ciągnąć tego tematu w nieszkończoność, pamiętajmy jednak, że na Zachodzie również zdarzają się kolejki do wejścia na imprezę, tylko jakimś dziwnym trafem ludzie potrafią stać w nich spokojnie i w bardzo zdyscyplinowany sposób.
Po długim wyczekiwaniu w kolejce, przebrnięciu przez kontrolę biletów i ogromną szatnię, naszym oczom ukazała się scena i główny parkiet, który znajdował się w pawilonie numer 5. Przyznam szczerze, że hala Międzynarodowych Targów Poznańskich, to naprawdę spory obiekt, a wręcz potężny hangar. Chcieliśmy nowego obiektu na światowej klasy event i dostaliśmy halę, która od tej w Utrechcie różni się tylko w niewielki stopniu długością i szerokością. W dodatku łącząc ją z sąsiadującym pawilonem, otrzymujemy ogromne pole do popisu, jeśli chodzi o umieszczenie strefy gastronomicznej, namiotu piwnego i innych miejsc, których na imprezie masowej zabraknąć nie może.
O 21. wkroczyliśmy na dancefloor, zaczęło się oczekiwanie na wielkie rozpoczęcie. Z głośników płynęły spokojne, warm-upowe dźwięki. Dodam, że poszukiwacze kawałków po imprezie również o nie pytali nie jeden raz. Gorąco zrobiło się dopiero chwilę po dziesiątej. Ludzi przybywało, atmosferę święta czuć już było w powietrzu, a my bujaliśmy się przy przyjemnych live actach – najpierw „Closer” Susany, potem „Who’s Watching Me” w wykonaniu Nadii Ali. Przed rozpoczęciem głównego show, poleciał jeszcze jeden z hitów minionego ASOT-a, czyli „You Belong To Me” Bobiny, a także na scenie pojawiła się kolejna wspaniała wokalistka, a mianowicie Ana Criado, z autorskim numerem z płyty Mirage, czyli „Down To Love”.
Czas mijał nam bardzo szybko, a spokojne rytmy idealnie wprowadzały nas w klimat dzisiejszego wieczoru. Oczekując na główne intro i start całego show, tuż przed północą szybko udaliśmy się pod samą scenę. Przyznam szczerze, że strefa Fan Area doskonale zdała egzamin. Z końca hali widać było naprawdę niewiele, a klimatu, który na koncertach Armina panuje pod samą sceną, nie sposób opisać. Scena, choć może bez paru dodatków, była znakomitą kopią tej, którą zobaczyć mogliśmy na premierowej edycji w Utrechcie. Nasze siły przeznaczone na zabawę i chęci by szaleć do rana, zamiast maleć, zdawały się rosnąć z minuty na minutę.
O północy, gdy zapadła kompletna ciemność, ekrany rozsunęły się, a naszym oczom ukazała się Susana. Jej wokal, czyli doskonała produkcja z nowej płyty Armina „Desiderium 207”, w połączeniu z melodią z „Mirage” rozpoczęły główne show. Muzyka, tancerze, postać Armina na ekranach, sztuczne ognie i wykonanie intra przez cały zespół, to coś, czego z pewnością na długo nie zapomnimy. Dzięki perkusji i gitarze, poczułem się jak na iście rockowym koncercie! Była moc!
Nagłośnienie dopiero wtedy rozkręcone zostało na miarę możliwości i myślę, że pod sceną dźwięk był naprawdę dobry. Nie da się ukryć, że pod tym względem najlepiej mieli ci z biletami na Fan Area, w dalszych partiach hali można już było mieć zastrzeżenia co do głośności i selektywności brzmienia. Pamiętajmy jednak, że mówimy o bardzo długim parkiecie…
Produkcje, które zaserwował nam Armin tuż po rozpoczęciu swojego seta, to kawałek Holendrów W&W „Alpha” i ponadczasowy klasyk „Exploration Space”. Mówcie, co chcecie, ale tamtej nocy, chyba nic tak nie poruszyło tłumem, jak właśnie utwór Cosmitów! Oglądając filmy z niedowierzaniem patrzę, ilu klubowiczów pojawiło się na tegorocznej edycji Armin Only. Cała hala wręcz latała w górze, wszyscy skakaliśmy jak zwariowani, a było nas ponad dziesięć tysięcy. Cały ten efekt potęgowały rozświetlające halę stroboskopy i Armin szalejący za konsoletą, nakręcający wszystkich do zabawy. Co jak co, ale braku kontaktu z publiką zarzucić mu nie można. A gdzieś w tym całym szaleństwie nie mogło oczywiście zabraknąć artysty w słynnej pozie, z wysoko uniesionymi słuchawkami.
Po kilku spokojniejszych produkcjach, dostaliśmy kolejnego muzycznego kopa, w postaci „Full Focus”. Tutaj byliśmy świadkami pierwszego pojawienia się laserów, jak i również wybuchu konfetti. O tym, by stać w miejscu, nie było nawet mowy. Cieszył mnie fakt, że AvB przybrał dość mieszany styl grania. Gdy pojawiał się wokal, a potem uplift, to zaraz spodziewać mogliśmy się kopa w postaci tech-trancowych brzmień. Ktoś pisał o tym, że swoim setem tylko usypiał. No cóż, czasem odnoszę wrażenie, że albo ja znalazłem się na innej imprezie, albo któryś z klubowiczów zwyczajnie nie przepada za trance’em i spodziewał się housowo/hardstylowych brzmień na projekcie AO. Set, który trwa tyle godzin, trzeba jakoś rozplanować i uważam, że w tej zwariowanej mieszance nie znalazło się nic, na co mógłbym narzekać.
Wielu z nas czekało na napis „The World of Gaia”, kiedy to znalazło się parę chwil na instrumentalne śliczności nowego projektu Armina. Była porywająca „Aisha”, równie dobry „Tuvan” i najnowszy numer podpisany jako Gaia czyli hymn ASOT 500 „Status Excessu D” – odkryty fanom podczas Armin Only w St. Petersburgu. Wzruszyłem się, bo nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze usłyszę tak niszczącą serię klasyków pod rząd.
Tej nocy nie mogło zabraknąć także radiowych hitów, czyli choćby „Not Giving Up On Love”, przy którym halę wypełniły spadające serca, a na scenie w rękach tancerek, zapłonęły czerwone flary. Na scenie zamontowane były zarówno zielone, jak i multikolorowe lasery, która używane były niestety dość sporadycznie. Natomiast trzeba przyznać, że ciągle obracający się ledowy ekran i wzorowo zsynchronizowane tancerki, zrekompensowały nam brak niektórych efektów wizualnych.
Powróćmy do muzyki, która tej nocy była z pewnością najważniejsza. Holender rozkręcał się z godziny na godzinę. „Pandorę” Ali Wilson’ poznałem zaledwie po sekundzie, a „AK47”, czyli kolejny kawałek duetu W&W, wręcz spetardował parkiet swoim bassem. Na pewno było to jeden z tych kawałków, które mocno wyróżniły się spośród całej reszty. Przy okazji numer ten zapowiedział mocniejszy fragment nocy, kiedy to między innymi usłyszeliśmy „Knas” połączone z wokalem z „What The Fuck”…
„Coming Home” to jeden z wielu live actów, który pojawił się tej nocy. Chyba przyznacie mi rację, że nie sposób nie zapamiętać momentów, gdzie Benno gra na klawiszach, a Eller van Buuren wyskakuje na scenę wraz ze swoją płonącą gitarą? Następnie usłyszeliśmy „Every Other Way” w remiksie samego Buurena, a potem grad kawałków z płyty „Imagine”. Nie zabrakło też klasyków, czyli „Communication” i „Serenity”, połączonych z obłędną reakcją publiki. „Going Wrong”, to produkcja, na której po raz kolejny halę zasypało konfetti. Tutaj naprawdę doceniłem kunszt Armina w kontekście jego doboru tracków, ale nie ma się co dziwić – miał przecież czas na to, by zagrać również swoje starsze perełki.
Tuż po godzinie czwartej rozpoznałem „Remember Love”, czyli dzieło Pana Buurena, Paula Oakenfolda i Paula van Dyka. Na ekranach pojawił się napis dedykowany pamięci ofiarom poległym 24/07/2010 na Love Parade w Duisburgu. Informacja o tej tragedii obiegła cały świat, a Armin klękający na scenie z pewnością zaskoczył nie tylko mnie. Ta chwila ścisnęła gardło wielu osobom i na pewno wpisze się na zawsze w pamięci. Warto wspomnieć, że bawić się mogliśmy też przy kompozycji Binary Finary pt: „Freedom Seekers” w remiksie Polaka znanego jako Arctic Moon. Kawałek w ASOCIE zadebiutował dwa wieczory wczęśniej i fajnie, że mogliśmy go odsłuchać na potężnym nagłośnieniu.
Tzw. Classic Megamix, to kompilacja, którą usłyszeć mogliśmy już w godzinach porannych. Benno de Goeji, czyli pan z duetu Rank1, zainstalował się ze swoim keyboardem i kolejno rzucał nam znakomite tematy ze znanych utworów. Na początek jego autorskie „Rank1- L.E.D (There Be Light)”, później klasyki, czyli „Airwave”, „Cafe Del Mar” i m.in „For An Angel”. Wspaniałe, wręcz perfekcyjne show i powrót do przeszłości za pomocą muzyki. Przy okazji w nieco innym wykonaniu w porównaniu do płytowych wersji.
Druga Polska edycja Armin Only zakończyła się wykonaniem „Burned With Desire” przez wszystkie wokalistki, jak i wokalistę, Christiana Burnsa. To kolejna już chwila, którą można zaliczyć do magicznych i wzruszających. Zmieniały się kolejne głosy, wyśpiewujące po zwrotce przeboju, nie zmieniał się dodatkowy wokal w postaci wszystkich pozostałych na parkiecie – bez problemu wyśpiewaliśmy „Burned With Desire”, co musiało się bardzo spodobać bohaterowi wieczoru. Widać było wyraźnie, że był już zmęczony, ale miał jeszcze siły pięknie nam podziękować za całą noc, jak również za zakup jego ostatniego albumu. Była ku temu okazja, bo już na koniec otrzymał od przedstawicieli Sony Music Złotą Płytę za „Mirage”, a chwilę później redaktor naczelny FTB Marcin Żyski wręczył mu też statuetkę za zwycięstwo w rankingu FTB na najlepszego zagranicznego didżeja 2010.
Na forum pojawiły się narzekania na brak miejsc siedzących dla osób zmęczonych wielogodzinną zabawą. Przyznam, że dla mnie to jakiś żart i wymysł maruderów. Ja, czekając kilka miesięcy na event, jadę na niego, by wyskakać całą swoją, skumulowaną wcześniej energię i przelać w siebie całą muzykę. Dla tych, co naprawdę nie mieli już sił, był przecież ogródek piwny. Pozwólcie, że nie będę więc dołączał się do tych, którym nie pasowało to czy tamto. Dla mnie ta noc bez problemu dołączyła do grona najpiękniejszych i na pewno najlepiej wspominanych. Nie sposób zliczyć pięknych momentów, które miały miejsce w jej trakcie – pewnie każdy z Was będzie miał swoje własne ulubione chwile, do których będzie wracać.
Na zakończenie chciałbym dodać, że przebrnąłem przez wszystkie komentarze, jakie znalazły się na forum. Wysłuchałem opinii wielu znajomych, a także sam spróbowałem popatrzeć na to wszystko z przestrzeni kilku ostatnich lat, jeśli chodzi o organizację eventów w naszym kraju. Zlinczujcie mnie, ale myślę, że żyjemy w kraju pełnym malkontentów! Najlepsze, że podczas całej imprezy miałem dookoła same uśmiechnięte twarze, świetnie bawiących się ludzi, korzystających z imprezy pełnymi garściami. Tak to właśnie zapamiętam. Armin Only 2011 mnie i pewnie wielu, wielu z Was dało po prostu bardzo dużo radości. Mówią, że z upływem czasu gust muzyczny się zmienia, eventy nie cieszą nas, już tak jak dawniej i że ze wszystkiego sie wyrasta. Po części się z tym zgodzę, jednak, taka noc z Arminem sprawia, że czas zatrzymuje się w miejscu. Nie wierzę, że ktoś cieniący jego muzykę i sety, nie oderwał się w Poznaniu na wiele godzin od szarej rzeczywistości, nie przeżył wielu wyjątkowych chwil. Kolejne Armin Only za dwa lata? No cóż, wspomnienia z tegorocznego będą nam musiały do tego czasu wystarczyć.
Autor: Wiktor Woźniak