12 lat temu na Trance Xplosion relacja FTB.pl!
Tak, to już szósty raz, kiedy to poznańska Arena zgromadziła fanów różnych odcieni trance’u pod swoim dachem w ramach imprezy Trance Xplosion. Tegoroczna odsłona zbiegła się idealnie w czasie ze świętem zakochanych, co zresztą nie tylko sami organizatorzy, tworząc wokół festiwalu stosowną otoczkę, ale i występujący didżeje potraktowali za zobowiązujące. No właśnie: tylko w jakim stopniu? Czy było bardziej transowo, czy romantycznie i walentynkowo?
Impreza rozpoczęła się muzyczną rozgrzewką krótko po otwarciu głównego wejścia, którą zafundował nam Ronald de Foe. Spośród kilku nagrań niewątpliwie największe wrażenie nie tylko na mnie, ale i na dachu Areny wywołało przebojowe i klasyczne „Universal Nation” Pusha, notabene hymn amsterdamskiego Innercity sprzed dziesięciu laty, które niegrzecznie trzęsło każdym słabym punktem obiektu.
O 20 na scenie pojawiło się Second Mind, polski kwartet trancowy, którego rolę raczej niesprawiedliwie zwykło się określać zwrotem na rozgrzewkę. Dlaczego niesłusznie? Pewnie nikt nie pisałby w ten sposób, gdyby zamiast nich o tej samej porze pojawili się bardziej popularni zagraniczni DJ-e, jak choćby Stoneface & Terminal przed rokiem. Zagrali energetycznie i raczej upliftingowo, miejscami przebojowo, elektrycznie i bezkompromisowo. Ich set otwarło najnowsze „The New World” Markusa Schulza, gwiazdy imprezy sprzed dwóch lat. Poza tym pojawiło się także „Not Enough Time” Cosmic Gate, duetu, którego imaż z końca lat 90. występujący później Judge Jules porównał do dwóch rosłych niemieckich kulturystów w swojej audycji „Weekend Warmup”. Nawiasem mówiąc, singiel promuje nowy album kosmitów, który ukaże się już w przyszłym miesiącu. W secie Second Mind po raz pierwszy zabrzmiały pierwsze takty „L.E.D. There Be Light”, które w ciągu nocy pojawiło się bodajże jeszcze dwukrotnie. Ktokolwiek tegoroczny motyw przewodni Trance Energy nazywał prawie hymnem prawdopodobnie najpóźniej krótko po drugiej w nocy był już innego zdania. Choć podczas występu wielkopolskiej formacji zgromadzona publiczność była jeszcze stosunkowo nieliczna, to bawiła się ona naprawdę przednio, kwitując brawami kolejne melodie podczas breakdownów. To samo można powiedzieć o muzykach. Naturalny i niekryty entuzjazm, który towarzyszył im podczas seta, był prawdziwie budujący.
Godzinę po pierwszych bitach Second Mind za sterami stanął Roger Shah, pierwsza zagraniczna gwiazda imprezy i zarazem najbardziej zapracowany producent w okolicy. Intro i wytworzona wokół niego atmosfera przypominała nieco otwarcie płyty „Made in Heaven” Queen. Czołowy przedstawiciel holenderskiej Armady od razu chwycił za kontroler i dokładając kolejne pady improwizował podczas emocjonalnego „Niavara”, otwierającego półtorej godziny z niemieckim artystą. Nie było w pełni jasne to, jak zagra. Czy sięgnie także po bardziej dynamiczne, lecz wciąż melodyjne kawałki, co przecież zdarzało mu się w przeszłości, czy raczej zaprezentuje swe aktualne oblicze, zbudowane wokół charakterystycznych balearskich brzmień, głównie własnego autorstwa. Wybrał bramkę numer dwa, co na pewno zadowoliło fanów Magic Island, a czekających na mocniejsze uderzenie dodatkowo zniecierpliwiło. W każdym razie chyba ci pierwsi zgodnie podpisaliby się pod inicjatywą ludową przeniesienia walentynek na któryś z wakacyjnych miesięcy. Mała, intymna wyspa i letni klimat to na pewno to, co muzyce Shaha zrobiłoby najlepiej.
Debiutujący na 58. miejscu w ostatnim rankingu DJ Maga artysta pokazał prawdziwą pasję i zamiłowanie do tego, co robi. Grał zarówno dobrze znane kawałki, jak i kilka tych mniej znanych, które bez problemu rozpoznane zostały zapewne tylko przez Balearic People. I tak wśród tych pierwszych pojawiły się „One Night in Tokyo” oraz wokalne „Crawling”, „Back to You” czy „Who Will Find Me”. Bez odzewu nie pozostawiono także trzeciego „Catwalk”, prosto z drugiego krążka Sunloungera, najlepiej znanego aliasu Shaha. Brak Ellera van Buurena, który granymi na żywo gitarowymi riffami dodawał całości kolorytu, didżej rekompensował starannie nie tylko okołobreakdownową improwizacją, ale i krótkim show mowy ciała, kiedy to starał się naśladować gitarzystę. Końcówka to, oprócz wspomnianego „Who Will Find Me”, kombinacja trzech – chyba najpopularniejszych – nagrań Shaha. Najpierw „Going Wrong”, które przywitano aplauzem, choć nie zabrakło pewnie i tych, którzy wciąż nie pałają miłością do tego utworu ze względu na komercyjną naturę i radiową ekspozycję; potem „White Sand”, które w 2006 roku otwarło mu drogę do sukcesu w świecie muzyki trance i jednocześnie skupiło uwagę Armady, a na koniec niekwestionowany hit ostatniego lata – „Lost” z wokalem Zary, jak i małą muzyczną ingerencją instrumentalisty. Wybaczcie mi porównanie, ale trudno było mi oprzeć się wrażeniu, że Roger Shah zaprezentował się jak godny przedstawiciel wcześniej wspomnianej wytwórni. Nie jest to oczywiście zarzut braku artystycznej niezależności, a jedynie odwołanie do sposobu budowy show, gestykulacji, jak i noszonej przezeń białej koszuli :). Spokojnie, nie rzucę się na karkołomne zestawienie Shaha z Elvisem, wzorem tytułu relacji Arka Mikołajczaka z Armin Only („Armin jak Elvis” w styczniowym DJ MAGU), bo wiem, jak trudna w tym wypadku byłaby rekonstrukcja fryzury legendarnego muzyka.
Tuż po „Lost” zza serca wyszedł Lange i… zburzył mój pomysł rozwoju muzycznego całej imprezy. Myślałem, że jego set będzie stanowił płynne przejście między (bardzo) upliftingowym i miejscami o dwie łyżki cukru za słodkim Shahem a również upliftingowym, lecz momentami niepokornym Ferry Corstenem, a tymczasem nieprzewidywalny okazał się już sam Lange. Rzecz jasna nie mam zamiaru z tego powodu narzekać, żywiąc nadzieję, że będę w tym miejscu zgodny z wszystkimi, którzy byli wówczas na parkiecie, ponieważ Stuart Langelaan zagrał naprawdę dobrze, budując – zdaniem niektórych – seta wieczoru! Zaczął trochę niepozornie „Synapse Dynamics” Mata Zo, którym otworzył również ostatnią, trzynastą odsłonę swojej audycji „Intercity”. Jednak już od kolejnego „Floating Beyond”, świeżego wydawnictwa z prowadzonej przez Brytyjczyka wytwórni Lange Recordings, regularnie przeplatał energetyczne i nośne brzmienia z brzęczącymi bassline’ami, nagraniami leżącymi niedaleko koszyka z wdzięcznym napisem „dancefloor killers”. Znalazło się miejsce na historyczny akcent w postaci „Drifting Away” oraz „Mirage of Hope”, a więc dwa następujące po sobie klasyki spod ręki Lange’a z czasów, kiedy jeszcze szturmował dzielnie brytyjskie listy przebojów. Remix drugiego z nich, ze względu na zawarty podniosły wokał, wywołał po prostu niezapomniane wrażenie. Wśród bardziej aktualnych powabnych transów z najlepszym przyjęciem spotkało się chyba „Delusion” Super8 & Taba i śpiewającej w nim Alyny, prywatnie narzeczonej Mikki Eloranty (Super8). Odnośnie drugiego elementu seta, na pewno trudno było przejść obojętnie obok „Cygnes” Mr. Sama, kawałka o wyraźnie festiwalowym zacięciu. Znów pojawiło się „L.E.D. There Be Light”, tym razem w wersji Laserlight Rework, jak i najprawdopodobniej zupełnie świeży i nieznany remix Lange’a do „I Am What I Am” OceanLab. Outro było wprawdzie dość przewidywalne, ale cóż miał Lange poradzić na to, że jeden z przebojów ubiegłego roku, „Out of the Sky”, tak wspaniale sprawdza się w tym charakterze? Nie miał wyboru, musiał go zagrać. Chociaż z początku na scenie poruszał się dość nieśmiało i od razu przypomniałem sobie o jednym z wywiadów, w którym wyznał, że zawsze będzie czuł się bardziej producentem niż didżejem i w dodatku przeprowadził się do Walii, by uciec przed zgiełkiem miasta, myśląc jednocześnie, że może ma introwertyczną naturę, wystarczyło zaczekać kilkanaście minut, by z klasą obalił kolejną moją hipotezę. Po tym, jak wzbił się nad stół didżejski, o barierze czy trudności w nawiązywaniu kontaktu z publicznością nie było już mowy.
Wraz z północą nadszedł czas Ferry’ego Corstena, wykreowanego na gwiazdę wieczoru czy też tak zwanego headlinera. Wobec takiego stanu rzeczy naturalnie i sama prezentacja musiała być czymś specjalnym. Poprzedzona uwolnieniem zawieszonych w szczycie hali balonów i confetti, krótka seria fajerwerków u podnóża sceny wraz z towarzyszącym jej rockowym tematem muzycznym była może i oszczędna w efekty (porównując z szalonym wyścigiem opraw wizualnych na kolejnych eventach), ale za to bardzo trafiona! W końcu od momentu wydania „Punk” niespełna siedem lat temu wizerunek słynnego holenderskiego didżeja w pewien sposób przypomina trancowego punkowca, często będącego na bakier z trendami i panującymi schematami. Nieprzekonani mogą obejrzeć kilka najświeższych zdjęć prasowych Ferry’ego Corstena, gdzie w dodatku również i ubiorem – przynajmniej częściowo – nawiązuje do przywołanej etykiety. Deklaracje o jego powrocie do upliftingu oraz pięknych trancowych melodii były już powszechnie znane i sprawdzone przed występem… nawet na polskim gruncie, bo przecież w zeszłym roku od bardzo dobrej strony zaprezentował się podczas Global Gathering, grając podczas wschodu słońca i – ze względu na scenerię – budując niezapomniany show, który do pewnego stopnia przypominał komercyjne goa party.
Kto chciał uzyskać dokładniejsze wyobrażenie o tym, jak będzie wyglądał set Holendra, mógł sprawdzić tracklisty z niedawnych imprez z jego udziałem, by od razu odrzucić możliwość ponownego pojawienia się tak wielu nagrań autorstwa różnych producentów. W końcu Ferry promuje swój najnowszy album „Twice in a Blue Moon”, więc miejsce części z nich musiała zająć wydatna prezentacja longplaya. Rozpoczął jednak wcale nie tak upliftingowo, a tajemniczo, bo mash-up „Different Feeling” Simona Pattersona z wokalami z „Cygnes” samplowanymi tu i ówdzie przypominał początkowo bardziej pewien nieznany remix tego drugiego nagrania. Wzorem swojej ostatniej muzycznej wizyty w Polsce znalazło się stosowne miejsce dla klasyków, którym Corsten od zeszłorocznego Trance Energy jakby poświęca więcej uwagi. Już drugi utwór to bowiem znane „Barber’s Adagio for Strings”, kilkadziesiąt minut później zabrzmiała jeszcze „Galaxia” oraz „Out of the Blue” okraszone klasyczną wstawką podczas breakdownu, przygotowaną specjalnie dla japońskiej wytwórni Avex (niedawno wydała topowe nagrania Gouryelli i System F w takiej właśnie stylizacji), które – w odróżnieniu od dwóch pierwszych nagrań – porwało do tańca wszystkich również podczas czerwcowego eventu na poznańskim torze. Brakowało może wspólnego zanucenia tego klasyka, jak to miało miejsce podczas zeszłorocznego Trance Energy, lecz trzeba przyznać, że mimo chęci siła gardeł była nieporównywalnie mniejsza. W tym miejscu można by zarzucić Ferry’emu, że sięga wciąż po te same klasyki, a przecież w tak bogatym dorobku wybierać można długo. Dla malkontentów znalazł się jednak świeży, jeszcze gorący remake „We Came” Vimany, krótkotrwałego, acz okazałego projektu Ferry’ego Corstena i Tiësto, który zaprezentowany został także w ostatnim „Corsten’s Countdown”. Naturalnie nie mogło zabraknąć również innych aktualnych nagrań, płynących prosto z audycji holenderskiego didżeja. Pośród nich „November Mourning” Christiana Zechnera, „Lost Angeles (Breakfast Remix)” DJ-a Eco czy wreszcie polski akcent – Nitrous Oxide i „Magenta”. Ku mojej uciesze znów „pojawił się” Simon Patterson, którego „Us” to z pewnością jedno z najciekawszych nagrań ubiegłego roku. Częstotliwość, z jaką po jego kawałki didżeje sięgali tej sobotniej nocy wprost świadczy o tym, jak ostatnio rozchwytywany jest ten producent.
Wspomniałem o okazałej prezentacji „Twice in a Blue Moon”. Do najnowszego krążka Ferry’ego Corstena niewątpliwie należała druga część dwugodzinnego seta. Zwiastunem było zagrane niemalże dokładnie w jego połowie wokalne „Made of Love”, drugi singiel z płyty, który dopiero trafił na sklepowe półki. Długo trzeba było czekać na jego poprzednika, przebojowe „Radio Crash”. Gdy zaczynałem się zastanawiać nad tym, czy w ogóle znajdzie się dla niego miejsce, z zegarmistrzowską dokładnością, o 1:30, wybrzmiał charakterystyczny kick, któremu wtóruje równie rozpoznawalne podwójne uderzenie. Jeśli chcecie poczuć namiastkę tego, co działo się wówczas pod samą sceną, obejrzyjcie klip promujący to nagranie. Końcówka również należała do kawałków, pochodzących z ostatniego albumu Ferry’ego, zatytułowanego tak za nazwą jednej z odmian róży. Najpierw „Shanti”, w którym wbrew pozorom wcale nie śpiewa tajemnicza Indianka, lecz pojawia się efekt pracy muzyka na nowym syntezatorze. Potem „Brainbox” – wcześniej znane jako „The Race”, motyw promujący rotterdamskie Bavaria City Racing, potem już oficjalnie jako „Brainbox” czy też nie – jako Kernkraft 3001, jak nazywali je złośliwi, zamknęło występ Corstena. Jak widać, znalazły się niemal wszystkie utwory z „Twice in a Blue Moon”, jakie obecnie wpisują się w upliftingową stylistkę DJ-a. Wcześniej usłyszeć można było także inne kawałki, z którymi muzycznie związany jest Ferry Corsten – „Embrace” i „Human (Ferry Corsten Remix)” The Killers. Nigdy nie byłem fanem pierwszego z nich, ale zdaję sobie sprawę, że jestem tu w zdecydowanej mniejszości, natomiast drugiemu festiwalowa otoczka dużo dodała, ponieważ sama maniera wokalisty podczas codziennych odsłuchów w radiu raczej nie czyni go w żaden sposób wyjątkowym.
Ferry Corsten znów świetnie się bawił. Nieustannie mobilizował publikę, to klaszcząc do rytmu, to – co bardziej dla niego charakterystyczne – podążając ręką za kolejnymi nutami, nie gubiąc przy tym promiennego uśmiechu na twarzy. Możliwość obiektywnej oceny jego show zakłóca fakt, że ja zawsze podczas jego setów bawię się wyśmienicie, choć spotkałem się też z głosami rozczarowania. Pomimo tego właśnie o północy było najtłoczniej pod sceną, lecz wcale nie czułem się jak Marcin Daniec podczas pamiętnego skeczu: tułowiem jeszcze w Poznaniu, a nogami już w klubie.
Jest właśnie druga w nocy, a więc kalendarzowo 15 luty. Wcześniej walentynkową atmosferą najbardziej związany czuł się Shah, który stworzył naprawdę uczuciowe, romantyczne widowisko. Lange, podobnie jak Ferry Corsten, stopniowo odchodzili od tej stylizacji. Mimo to Holender nie tylko starał się, przynajmniej miejscami, o odpowiedni soundtrack dla zakochanych, ale i kilkukrotnie, przede wszystkim podczas „Made of Love”, układał dłonie w wymowny symbol serca. Skoro od dwóch godzin była już niedziela, to Judge Jules, tuż po tym jak wyskoczył zza ozdoby i pokazał, że jego serce także bije, postanowił przejść do dzieła zniszczenia. W zasadzie mógłbym tutaj przywołać kilka niewyszukanych, marketingowych zwrotów, ale ograniczę się do jednego. Sędzia tego dnia wymierzył srogą karę, choć humor mu dopisywał jak zawsze. Często padają pytania o to, czy bez udanej kariery producenckiej można odnieść obecnie sukces w muzycznej branży. Kto był tej nocy w Arenie, ten zna już odpowiedź. Trzeba wówczas być postacią tak osobliwą i niepowtarzalną jak Judge Jules. Oczywiście nie zapominajmy o szeregu innych czynników, jednak nawet bezbłędna technika to nie wszystko, wszak i jemu samemu też zdarzają się potknięcia. Pamiętam naturalnie o jego dorobku studyjnym, lecz ten – przynajmniej dotychczas – stanowił raczej tło dla jego dokonań scenicznych. Judge Jules to showman z krwi i kości, podczas prowadzonych programów rzuca co chwilę ciętymi dowcipami, w trakcie występów w niepowtarzalny i bardzo uzewnętrzniony sposób bawi się razem z widownią, co rusz zachęcając ją do aktywnego udziału. Słowem, człowiek-ekspresja.
Wyglądał niczym babyface killer w otoczeniu następujących po sobie techtrancowych bomb. A wśród tych było w czym wybierać. Od otwierającego mash-upu „Contrasts” Sieda van Riela i Claudii Cazacu z „Washing Up” Anderssona przez kolejny bootleg, tym razem autorstwa Marka Etesona, czyli połączenie „Cherry Blossom” z „Pistolwhip”, po autorskie nagrania – „Laid Bare” i „Judgement Theme”. Oba kawałki znalazły się na styczniowym albumie didżeja, „Bring the Noise”, którego tytuł zresztą świetnie oddaje ich naturę. W ograniczonym zakresie były również piękne melodie, jak choćby ta z ponadczasowego „Carte Blanche” Veracochy wtłoczona w dynamiczną stylistykę „Smack” Simona Pattersona. Po raz trzeci usłyszeliśmy „L.E.D. There Be Light”. To wszystko było jednak zbyt mało zwariowane dla Julesa, stąd „Yes, We Can” wpasowane w techniczny bit czy „Numb” zagrane w tempie Benny’ego Hilla. Swoją drogą dziwne, że jeszcze nikt nie podsunął mu pomysłu, by hasło prezydenta USA zderzyć z niegdyś nie mniej istotną frazą, a więc „Can we fix it? Yes, we can” Boba Budowniczego, które – proszę się nie śmiać – przed laty dzieliło i rządziło na brytyjskiej liście najlepiej sprzedających się singli.
W roli kontynuatora rozpoczętego dzieła wystąpił Mark Sherry. Jako intro oczywiście musiało posłużyć kapitalne „A Star Within a Star”, bazujące na fragmencie pochodzącym z filmu „Sunshine”. Potem jednak z głośników wybrzmiewały już praktycznie wyłącznie dosadne techowe nagrania, jednak w nieco szybszym, względem seta Judge’a Julesa, tempie. Jeśli cały system nagłośnieniowy zniósł to dobrze, to chyba można uznać, że pomyślnie przeszedł naprawdę wymagającą kontrolę jakości.
Tak doświadczony DJ, jakim bez wątpienia jest Mark Sherry, dobrze wie, jak nawiązać odpowiedni kontakt nawet z poważnie zmęczoną publicznością. Od razu zawadiacko wskoczył na stół mikserski, rozejrzał się, sprawdzając, czy wszyscy są na pokładzie. Na nic zdało się przezorne zapinanie pasów. Podczas kolejnych kawałków, czy to aktualniejszych jak „Thump” bądź „Live and Learn”, czy to znanych na pamięć „Operation Blade” oraz „Adagio for Strings (Fred Baker Remix)” zedrzeć można było bowiem niejedną parę butów. Brakowało chyba tylko szalonego gościa z pamiętnego teledysku do wspomnianego utworu Public Domain. Mark Sherry poświęcił też trochę uwagi Johnowi O’Callaghanowi, co mogło zdziwić, bo w końcu ostatnio w UK-trancowym środowisku popada on w niełaskę. Prace pod aliasem Joint Operations Centre, a konkretniej remiksy „Cowgirl” wyjadaczy z Underworld oraz hitu 2007 roku – „Big Sky”, trzymały jednak równy, wysoki poziom całości. Koloru i zróżnicowania dodały połączone kolejno z „Infinity” i „Bulldozer” partie wokalne z „Show Me Love” oraz „Southern Sun”.
Po tak wycieńczającej kombinacji tym razem uzasadniona i wytłumaczalna była kapitulacja znacznej części publiczności. Mimo to o piątej nad ranem na parkiecie wciąż było sporo osób, które nie opadły z sił. Wówczas impreza była pod kontrolą DJ-a Tiddeya. Zagrał dobrze, a co najważniejsze – trafił w oczekiwania zgromadzonych klubowiczów, ponieważ wypełnienie danceflooru zdawało się nie zmieniać wraz z upływem czasu. Ci, którzy pozostali na nim od rozpoczęcia seta, wytrwali aż do końca. Tiddey zaczął raczej techtrancowo, nawiązując do tego, co grali poprzednicy, jednocześnie stopniowo przechodząc do bardziej melodyjnych nagrań. Te najpierw pojawiały się tylko podczas załamania, po którym wchodził techniczny bit, potem odgrywały już rolę pierwszoplanową. Wtedy też pojawił się kawałek historii holenderskiego trance’u, a więc Rank 1 oraz dwukrotnie 4 Strings – raz za sprawą „Revelation”, wcześniej – ze względu na osobę Carlo Resoorta – w „Remover”.
Co do oprawy scena robiła wrażenie wielkiej, co chwaliliście w komentarzach. W trakcie seta Rogera Shaha na scenie pojawiły się maszerujące tancerki, które wprawdzie nie bardzo układem nawiązywały do tematu muzycznego, lecz być może z tego względu wywołały tym większe wrażenie i zdziwienie. Dziewczyny tego wieczoru wychodziły jeszcze kilkukrotnie, później jednak już w bogatszych, prawdziwie karnawałowych strojach. Myśl twórców oprawy nie była zupełnie jednostronna, toteż znalazło się „coś” również dla pań. Mimo to wizualizacja z modelem na czerwonym tle wywołała pewnie uśmiech na twarzy wszystkich, do złudzenia przypominając eurohousowe teledyski z lat 90. Pamiętacie K2 – „Der Berg ruft”? Wśród innych motywów był między innymi komiczny temat z Samuelem L. Jacksonem, o którym wspominam nie tylko ze względu na zdjęcie w profilu, czy kapitalna wizualizacja mknących autostradą samochodów. Nie zabrakło narzekań na powtarzające się rozwiązania, jak choćby tańczący bobas, ale z drugiej strony trudno wyjść z założenia, że każdy uczestnik imprezy konsekwentnie odwiedza wszystkie festiwale i występ Tiesto w Hali Ludowej przed dwoma laty nie był jedynym razem, kiedy miał okazję zobaczyć ten motyw.
Szósta odsłona Trance Xplosion, flagowy event MSM – jak przekonują sami organizatorzy, stała na wyrównanym, wysokim poziomie pod względem muzycznym oraz organizacyjnym. O tym pierwszym starałem przekonać Was ja sam, o tym drugim więcej powie Wam zderzenie ze sobą komentarzy uczestników. Zawsze znajdzie się powód do narzekań, jak choćby na to, że polscy reprezentanci zagrali o najmniej interesującej porze. Czy nie powinniśmy się jednak cieszyć z tego, iż mogliśmy w ogóle posłuchać rodzimych didżejów, którzy poziomem nawiązywali do gwiazd zagranicznych w czasach, gdy scena trance w Polsce dopiero się rozwija? Zdaje się, że najlepiej podsumuje to wypowiedź gwiazdy imprezy, Ferry’ego Corstena, jakiej udzielił w listopadowym wywiadzie dla trance.nu: Traktuję poważnie każdą krytyczna uwagę, która płynie od osoby znającej się na rzeczy. Jako artysta poznałem jedną złotą zasadę: Nie możesz zadowolić wszystkich. Mam wrażenie, że tym razem usatysfakcjonowana była przynajmniej zdecydowana większość.