10 lat temu we Wrocławiu odbył się ASOT 450 – relacja FTB.pl!
Czwartkowa audycja najpopularniejszego dj-a na świecie, co tydzień gromadzi niespełna trzydzieści milionów (!) słuchaczy z całego świata. Przez prawie dziewięć lat, mimo burz, zamieci i innych kataklizmów, ASOT wciąż gra i nie zapowiada się na to, by audycja ta miałaby się kiedykolwiek zakończyć. Myślę, że nie tylko dla mnie, czwartkowy 'wieczór z Arminem’, stał się czymś w rodzaju obowiązku. To wspaniała recepta na poprawę humoru i zrelaksowanie się po ciężkim dniu. To jedyna możliwość, by na dwie godziny oderwać się od szarej rzeczywistości, posłuchać nowych brzmień i poczuć świeżość muzyki trance, która za każdym razem smakuje coraz to lepiej.
Z okazji kolejnego, pięćdziesiątego wydania tejże audycji, Armin, co roku organizuje nam coś specjalnego. Dla niego to stało się już pewnego rodzaju tradycją. Rok temu mieliśmy okazję posłuchać siedziemdziesięcio-dwu godzinnej audycji, do której powstania przyczyniło się wielu wspaniałych artystów. Uważam, że tegoroczna, celebracja 450 wydania A State Of Trance z udziałem m.in. naszego kraju, to jedno z piękniejszych wydarzeń, jakie mogło znaleźć się w kalendarzu naszych imprez. Armin w ten sposób chciał podziękować polskim klubowiczom za wsparcie, jakie otrzymywał od nas w ubiegłych latach.
Gdy tylko Wrocław dołączył, do pozostałych trzech miast, w których zorganizowany miał zostać tegoroczny Asot, na forum ftb aż roiło się od komentarzy. Radość wszystkich była nieunikniona, a komentarzy w stylu „Mamy Asot!” pojawiło się naprawdę mnóstwo. Mnie zaś przypadł największy zaszczyt, jaki tylko mogłem sobie wymarzyć. Możliwość zrelacjonowania dla Was tego wydarzenia i spędzenia jednej ze wspaniałych audycji Armina na wrocławskim parkiecie, to spełnienie moich marzeń i coś, na co z pewnością nie tylko ja, czekałem bardzo długo. Pierwsze pule biletów wyprzedały się w rekordowym tempie. Za sprawą międzynarodowej bileteri ftb, wejściówki na to wydarzenie zostały zakupione z ponad 20 krajów. Niektórzy klubowicze, wiernie podążający śladami Armina, przyjechali do nas, nawet z Australii (!). To pokazuje jak wielką popularnością na całym świecie cieszy się ta autorska audycja Armina van Buurena i przede wszystkim on sam.
Final Celebration Episode… Dokładnie dwanaście tygodni temu, podczas trwania #441 epizodu poznaliśmy skład na polską edycję tego wydarzenia. Ja słysząc takie nazwiska jak Schulz, Deynhoven, czy choćby niezniszczalny duet Super8 & Tab, pomyślałem sobie: „To chyba żart? Tylu wspaniałych trancowych artystów podczas jednej nocy!?” Nie myślałem, że doczekam się kiedyś takiego składu na jednym, polskim evencie. Ja, szczerze mówiąc, tak wspaniały line-up zorganizowałbym tylko na imprezie z okazji… końca świata. ASOT 450 we Wrocławiu to nie sen! To właśnie dzięki polskiej Agencji MSM Events oraz holenderskiej Alda Events mieliśmy możliwość uczestniczenia w tak wspaniałym wydarzeniu. To właśnie oni stanęli na wysokości zadania, byśmy my, na te kilkanaście godzin mogli przenieść się w prawdziwy świat magii.
Armin van Buuren, Hala Stulecia i noc pełna niezapomnianych wrażeń… To coś, czego prostu nie można było przegapić!
Tak więc… „A State of Trance Episode 450” czas zacząć!
Pod halę przybyliśmy około godziny dziewiętnastej. Duża ilość otwartych wejść sprawiła, że kolejek nie było prawie wcale. Dopiero w późniejszych godzinach zaczęło robić się trochę tłoczno. Jednak ci najwierniejsi fani, już od samego początku z niecierpliwością oczekiwali na otwarcie drzwi na dancefloor. Pierwsza setka sprinterów od razu ruszyła w kierunku 'oczka’, pod samą scenę. Oznaczeni w białe opaski, przez cały czas trwania imprezy mieli dostęp do osobno wydzielonej strefy, która pozwalała na bardzo bliski kontakt z artystą. Po wejściu a główny parkiet, nie sposób było nie zatrzymać się w miejscu chociażby na chwilę. Widok sceny, którą przygotowali dla nas panowie z firmy TSE był naprawdę miażdżący. W tej sekundzie zapewne nie tylko mi, szczęka opadła do samej ziemi.
Jeśli chodzi o produkcję Wrocławskiego Asota, to trwała ona niespełna tydzień. Mnie codzienna wizyta w hali utwierdziła w przekonaniu, że panowie z ekipy oświetleniowej w ciągu doby potrafią zdziałać cuda. Scena rosła w ogromnym tempie. Z dnia na dzień, pojawiała się masa dodatkó,w a jaki był efekt końcowy, chyba sami widzieliście… Niezliczone ilości kolorowych, ruchomych głów. Czterdzieści białych mole fay’ów, czyli tzw. świateł żarowych, które wraz ze stroboskopami rozświetlały całą powierzchnię hali. Widok zapełnionej po sam brzeg stulatki, z pewnością niejednego z Was przyprawił o dreszcz.
Multimedia i ekrany LEDowe to kolejny as w rękawie ekipy oświetleniowców. Zbudować tak wielką 'ścianę’ ekranową, to nie lada wyczyn. Dodajcie do tego sześć wyrzutni ognia, pirotechnikę i lasery, a powstanie coś niezwykłego, jeśli chodzi o halowy event. Na dodatek nad nami wisiały trzy stelaże, kształtem przypominające niepełny trapez. Wypełniony ogromną ilością kolorowych świateł, oświetlał publikę z góry. Widok z trybun był naprawdę imponujący i z pewnością na długo pozostanie w mojej pamięci. Słyszałem opinię, którą zresztą sam potwierdzam: takiej sceny w hali stulecia jeszcze nie było. Jedyna, z którą mogłaby się ona równać, to z tą, którą widzieliśmy dwa lata temu, na kwietniowym Godskitchen.
„Scena robiła ogromne wrażenie, zwłaszcza rozmiarem i wielkim ekranem podwieszonym na głową Dj’a. Oświetlenie i efekty pierwsza klasa.” (PartyAllTheTime)
Więcej urządzeń z arsenału ekipy TSE nie dało się chyba powiesić. I trzeba przyznać, że to, co obiecywali nam i o czym mówili, w czwartkowych audycjach nie było przesadzone. Scena miała tworzyć efekt trójwymiaru i głębi, co z pewnością udało się wykonać. Z tego miejsca pragnę podziękować wszystkim osobom, które nawet w najmniejszych stopniu przyczyniły się do organizacji tego eventu. Dzięki wam i waszej ciężkiej pracy – którą miałem okazję obserwować – my w tę sobotnią noc, mogliśmy bawić się przy tak wspaniałej oprawie.
Jeśli zaś chodzi o nagłośnienie, tym zajęła się firma Fotis Sound. Już od ponad roku montują nam swoje liniowe L’Acoustic, które za każdym razem na halowych eventach sprawdza się wręcz idealnie. Było odpowiednio pochylone i idealnie wysterowane, co zaowocowało czystością dźwięku, wokali i odpowiednią stopą basową. Żadnego efektu pogłosu, czy przesterowania dźwięku, oby tak dalej. Pojawiły się, co prawda trzy kilkusekundowe wpadki nagłośnieniowe, ale ginie to w gąszczu wszystkich łez i emocji, które dzięki wspaniałej muzyce, towarzyszyły nam tej sobotniej nocy.
O godzinie dwudziestej nadeszła chwila, na którą wszyscy czekaliśmy. Światła zgasły, a euforia wszystkich na hali była nieunikniona. Za konsoletą pojawił się Mat Zo, a my byliśmy świadkami intra, które rozpoczęło ostatnią edycję czterysta pięćdziesiątego Asota i które niejednego z Was z pewnością wyrwało z butów. Armin postarał się o przygotowanie na tę okazję czegoś naprawdę wyjątkowego. Na ekranach zobaczyć mogliśmy napisy: „Four Different Cities, Five Massive Events”, czyli takie, które pojawiły się w każdym wcześniejszym kraju podczas ASOT 450. Cztery wielkie miasta; jeden występ w Toronto, dwukrotnie w Nowym Jorku i tydzień wcześniej w Bratysławie. Pięć wspaniałych imprez, które w ostatnim czasie nie mogły równać się z żadną inną. Usłyszeć „A State Of Trance Episode four hundred and fifty” na żywo w Hali Stulecia po prostu zapierało dech w piersiach (pomyślałem wtedy „to nie dzieje się naprawdę!”).
Ciarki pojawiły się na całym ciele, a my już na samym początku dostaliśmy wspaniałe „Not Going Home” Faithless w remiksie Erica Prydza. Ten remix podszedł mi zdecydowanie bardziej niż wersja AvB. Przepiękny motyw, który sprawił, że bawiliśmy się już od pierwszej minuty imprezy. Mat Zo porwał do tańca każdego, a z czasem wrzucał coraz to lepsze kawałki. Z wokali pojawiło się między innymi „As The Rush Comes” i, „Deep Down” w remixie samego Mata. Po wspaniałych melodiach i energii tego seta, wiedziałem, że cała ta noc będzie czymś wyjątkowym, co może już nigdy się nie powtórzyć. Na sam koniec dostaliśmy wokal „Live Forever”, czyli perełkę zagraną przez Armina w #453 Asocie. Na tym tracku po raz pierwszy dzisiejszej nocy ruszyły lasery. Sześć zielonych i jeden multicolor, to chyba najpiękniejsze oświetleniowe dodatki sobotniej imprezy. Falowały i rozszczepiały swoje światło we wszystkie strony, a za pomocą luster umieszczonych na podestach odbijały się aż po sam dach hali. Widoki z trybun przypominały te rodem z zagranicznych imprez.
Następną gwiazdą dzisiejszego wieczoru był Jorn Van Deynhoven. Oczekiwałem na niego z niecierpliwością i nie ukrywam, że liczyłem na takie produkcje, jak „Never Cry Again” czy wspaniałe „Lasting Light”. To drugie, co prawda poleciało na samym końcu, ale w wersji Dub. Nie usłyszałem wspaniałego wokalu Emmy, czego Jornowi nie mogę wybaczyć ;). Pojawił się natomiast „Alligator Fu*k House” panów z W&W Jonasa Stenberga. Armin podczas tego seta pojawił się ekranach, łącząc się ze swojego studia i przywitał się z całym Wrocławiem. Jego kilkukrotne pojawienie się na wielkim telebimie podczas trwania imprezy, niesamowicie nakręcało atmosferę na parkiecie. Tymczasem Jorn wrzucił nam jeszcze mash up „Between Ramsterdam” i kawałek „Light” w wersji Dub i remixie Stoneface & Terminal. Cóż za szaleńczy set.
Stulatka wypełniała się coraz bardziej, a o 22 usłyszeliśmy kolejne intro i ze swoim show wystartował Tab. To tylko połowa wspaniałego duetu, no ale wystarczyło – Tab potrafił bawić się doskonale, wraz z całą wrocławską publicznością. W ciągu tej godziny poleciała ich „Elektra” w połączeniu z wokalem z „Helsinki Scorchin”. Skakaliśmy ile sił. Później to już kwadrans tech-trancowych brzmień od Taba, aż do momentu, w którym po prostu się poskładałem. „Made Of Love” Ferry’ego Corsten’a śpiewała, dosłownie cała hala, klaszcząc ile sił. Ja odpłynąłem, wciąż nie wierząc, że to wszystko dzieje się naprawdę. Niecodzienny widok niebiesko/białego lasera, kładącego się na publikę, w połączeniu z błyskającymi stroboskopami, dosłownie mnie zabił. Takich chwil nie zapomina się do końca życia. Nie zabrakło też „Irufushi”, które poderwało wszystkich siedzących na trybunach. Kolejny cudowny występ tego wieczoru.
Następnym artystą, który pojawił się tuż przed występem głównej gwiazdy dzisiejszej nocy, był nikt inny, jak Andy Moor. Autor chyba najwspanialszego seta nocy zaczął energicznie od „Good Dream” w mash upie z wokalem „Faces”. Potem kolejny ogień, czyli „The Great Escape” w połączeniu z wokalem „Right Back” Yuri Kane. Pomieszanie idealnych trancowych kawałków ostatnich trzech miesięcy to recepta na to, by nikt nie stał w miejscu nawet przez chwilę. Po tych szaleńczych produkcjach, miałem możliwość pojawić się nigdzie indziej jak w samym studiu Armina! Móc na żywo zobaczyć swojego idola, od którego to wszystko tak naprawdę się zaczęło, to dla mnie za dużo emocji, jak na tę jedną noc. Andy grał właśnie „She Moves”, a na ekranach w studiu, zobaczyć mogłem, jak bawi się cały Wrocław.
Jeśli chodzi o samo studio Armina to było to prawdziwe centrum multimedialne. Specjalnie przygotowane, dźwiękoszczelne pomieszczenie, w którym już od pierwszej sekundy można było odczuć gorącą atmosferę (termometr wskazywał 23 stopnie!). Dookoła mnóstwo ekranów, pokazujących m.in. dj’kę, główny parkiet, no i oczywiście całą muzyczną świątynię Armina. Nad prawidłowym przebiegiem tej audycji czuwał sztab ludzi (operatorzy kamer, mikrofonów, a także panowie od dźwięku). Wszystko musiało być przecież dopięte na ostatni guzik, gdyż o tej godzinie 450 Asota słuchało ponad 30 milionów słuchaczy, a sygnał rozsyłany był przez 52 stacje radiowe!. Możliwość podziękowania Arminowi za to całe show i zaangażowanie, oraz zdobycie podpisu na nowej kompilacji A State Of Trance 2010, to wspomnienie, które pozostanie do końca życia. Tych dwudziestu minut nie zamieniłbym na nic innego i nie pytajcie o emocje, gdyż łzy płynęły ze szczęścia, a ja do tej pory nie mogę dojść do siebie.
Gdy tylko znów znalazłem się na parkiecie Moor wciąż zaskakiwał. Wokale „See The Sun” z kawałka Matta Dareya oraz „Whiteroom” samego Andy Moora to kolejne ciosy prosto w serce, które utwierdziły mnie w tym, że ten właśnie set będzie najlepszym występem dzisiejszej nocy. „Wiedziałem, że zagra dobrze, ale nie spodziewałem się czegoś takiego. Moim zdaniem po prostu zmiażdżył nas w hali. Najlepszy set wieczoru” (Rafi-degustator). Mówcie, co chcecie, ale Andy Moor to w mojej opinii król wrocławskiej edycji 450 Asota.
O godzinie zero przyszedł czas na główną gwiazdę dzisiejszej nocy. W hali zapełnionej po brzegi, zapadła ciemność, a wrzawa wszystkich była po prostu wspaniała. Wystartowało kolejne miażdżące intro, a mnie wystarczyły zaledwie dwie sekundy, by poznać „Aishe”. Przeczuwałem, że Armin zacznie od tego kawałka, tak samo jak zrobił to w Bratysławie. Prawdziwy wyciskacz łez i produkcja, która z pewnością na długo pozostanie wspaniałą perełką. Kolejno poleciała „Barra” duetu Cosmic Gate, którzy, jako jedyni artyści, z powodu przesunięcia terminu imprezy nie mogli pojawić się we Wrocławiu tej nocy. Następnie „Save Me” i „Black Flowers”, które było moim kawałkiem już po sekundzie. Podczas seta Armina moja rzeczywistość niejednokrotnie wymykała mi się spod kontroli :), czego już na początku doświadczyłem właśnie przy tych wokalach. W tych najpiękniejszych momentach, nie zabrakło kolorowego lasera, którego widok przy takich produkcjach sprawia, że chce się tylko płakać.
Po wejściu Faithless „Not Going Home”, które dzisiejszej nocy usłyszeć mogliśmy już po raz drugi, za plecami ktoś krzyczał „Aaaaa! Armin, Dziękujeeee!”, tej radości komentować nie trzeba. Armin zszedł do ludzi, poprzybijał piątki i rzucił jedną ze swoich Asotowych koszulek. Nie mogło zabraknąć oczywiście „Pandory”, czyli kolejnej wspaniałej produkcji, która znalazła się na nowym krążku Holendra. Ja natomiast na następnym kawałku tej nocy, po raz kolejny oszalałem. Nigdy nie pomyślałbym, że niezniszczalny „Tuvan”, który znamy już tak długo, podziała na mnie w ten sposób. Wariowałem jak dziecko, a teraz w domowym zaciszu, właśnie przy tym breakdownie znów mogę usłyszeć jak potężne były oklaski i wrzawa na hali.
Lasery siały niesamowite spustoszenie, a jeśli chodzi o nagłośnienie, to na występie Armina, panowie od dźwięku chyba za bardzo chcieli dać czadu. Momentami słychać było lekkie przestery, ale na szczęście później już wszystko wróciło do normy. Ci, co nie po raz pierwszy wybrali się na imprezę z udziałem Armina, wiedzieli jak wspaniałego show mogą się spodziewać. Kwadrans po godzinie pierwszej na mash upie „F.A.V. Rain” na halę wyrzucona została ogromna ilość konfetti, a białe światła przyczepione pod samą kopułą hali, rozbłyskiwały nad publiką. Następnie kolejny, niezapomniany moment to „Walk The Edge” Alexa M.O.R.P.H.-A i ułożone serce, które Armin pokazywał w naszą stronę. My w zamian daliśmy mu swoje szczere oklaski i okrzyki: ‘Armin, Armin, Armin!’. Niesamowite show i ten niecodzienny kontakt z publiką. Podczas jego występu, na ekranach, co jakiś czas pojawiały się napisy: „Are You Ready”, czy choćby „Make Some Noise”, które w niezwykły sposób podgrzewały atmosferę na hali.
Teraz możecie mówić, co tylko chcecie, ale wtedy prawie 10 tysięcy klubowiczów (w tym także ja) szalała z radości przy wspaniałym secie Holendra. Gdzieś na końcu pojawił się jeszcze trzeci mash up w jego występie, a mianowicie „Ten Minutes of Burning Desire”, którego mogliśmy się spodziewać, po wcześniejszych setach, jakie Armin grał w swojej czterysta pięćdziesiątce. Nie mogło zabraknąć również polskiej flagi z napisem „Armin Only”. Piękny set, świetne show. Trzy lata już Armin króluje na szczycie światowej listy rankingu DJ Mag i mam nadzieję, że w tym roku wygra po raz czwarty, czego ja życzę mu z całego serca.
Po tym niesamowitym show, następnym artystą, jaki pojawił się na scenie był Markus Schulz. Ten, który swoim setem zawsze przelewa całą swoją energię, tym razem nie pokazał tego, na co naprawdę go stać. Zaczął spokojnie, kawałkiem „Dark Heart Waiting” w wersji intro i melodyjnym „Absolute Reality”, a później leciały już prawdziwe tech-trancowe petardy. W całej tej mieszance pojawiły się tylko dwa wokale, czyli „Flesh” Jan Johnstona w nieznanym mi remiksie (i te cudowne sprzęgi od Markusa!). A także gdzieś pod koniec „Breathing”, czyli kawałek panów z duetu Rank1, w który Markus wczuł się niesamowicie i cały czas bawił się doskonale, kłaniając się i dziękując także wspaniałej, polskiej publiczności. Po środku seta pojawiła się, jeszcze niedawno wydana produkcja „Comet” polskich braci z Olsztyna, która rozniosła wszystkich na wrocławskim parkiecie. Kolejny set jak najbardziej na plus, chociaż ja oczekiwałem nieco więcej od występu niemieckiego producenta. Myślę, że godzina to zdecydowanie mało czasu, by zdążyć się odpowiednio 'rozegrać’. Markus potrzebuje troszkę więcej i gdyby grał nieco dłużej, to z pewnością jego występ wyglądałby zupełnie inaczej.
Tymczasem za konsoletą pojawił się Sied Van Riel i nawet na chwilę nie dawał odpocząć nikomu z nas. Już z początku „Daisy”, czyli track Sandera, to kolejna mega energiczna produkcja, która jednak niezbyt pasował mi do klimatu tej imprezy. To wszystko, co poleciało na początku, szybko poszło w niepamięć, gdyż po pierwszej połowie jego seta, znów pojawiły się wspaniałe wokale. „Meant To Be Free”, czy „You’re Not Alone” to produkcje, przy których można było zamknąć oczy i po prostu odlecieć. Na koniec jeszcze klasyk „Beautiful Things”, czyli kolejny wzruszający moment tej sobotniej nocy. Dla mnie już po tym secie, impreza mogłaby się zakończyć, gdyż usłyszałem już wszystko, co tylko chciałem. Ale czekały na nas jeszcze dwa wspaniałe występy.
Przedostatnim artystą dzisiejszego wieczoru był nikt inny, jak twórca hymnu '450′, czyli Sebastian Brandt. Oprócz jego hymnu, pojawił się także kawałek duetu Signum, czyli „First Strike”. I wokal, na który czekałem najbardziej, jeśli chodzi o występ Brandt’a. Czwartkowy Tune Of The Week, z #453 audycji Armina, czyli „Blinded” z wokalem Laurie w jego własnym remixie. To prawdziwe ponadczasowe cudo, które przez minutę unosiło mnie kilka centymetrów nad ziemią.
Na sam koniec, o piątej nad ranem, już po raz ostatni usłyszeliśmy intro, a potem jeszcze występ naszego rodaka. W wyjątkowym show Nitrousa Oxide’a nie mogło zabraknąć jego flagowych kawałków. Wokal „Far Away” i magiczny breakdown w „Dreamcatcher”, przy którym klaskali wszyscy, to produkcje, za które Nitrousowi należy się pochwała. Na pobudzenie poleciał też „Eclipse” Activy w remixie Mata Zo, który podziałał na wszystkich jak zastrzyk energii. Występ Polaka jak najbardziej na plus.
Armin na sam koniec podziękował nam za naszą wrocławską edycję. Była ona największą i najdłuższą (10 godzin) edycją z całego touru. Śmiem twierdzić, że z pewnością na długo niezapomnianą także dla niego. Nie pozostaje nam nic innego, jak również podziękować Arminowi za to wspaniałe show, które stworzył właśnie dla nas i życzyć mu dalszych sukcesów, niekoniecznie związanych z jego autorską audycją.
Sety Mata Zo, Andy Moora i Armina potwierdziły to, że do stolicy Dolnego Śląska zjechał najlepszy skład, jaki tylko mogliśmy sobie wymarzyć. Słuchając audycji z Toronto, czy choćby Nowego Jorku spodziewałem się tego, że także u nas, wszyscy dj’e wrzucą od siebie, to, co najlepsze. Tak też się stało. Myślę, że tylko Markus i Brandt mogli zagrać bardziej upliftowo. Zabrakło wokali, ale wiadomo, że to nie do końca ich styl. Poza tym może to i dobrze, bo przynajmniej mieliśmy muzyczne urozmaicenia. ASOT 450 zapowiadał się na trancowy event roku i to się potwierdziło. „Wydarzenie zasługujące na naprawdę wielkie brawa. Bujałem się na różnych eventach i naprawdę ten nie odbiegał od standardów europejskich. Było REWELACYJNIE” (_aDi_aDi_)
Ten sobotni event dowiódł, że jeśli chcemy, to potrafimy zorganizować coś, czego inni mogliby nam tylko pozazdrościć. Jeśli chodzi o organizację, szatnie i gastronomię, to ja nie mogę przyczepić się do niczego. Scena, nagłośnienie i cała ta wspaniała oprawa była na światowym poziomie. Polska, jeśli chodzi o organizację tego typu imprez, poszła naprawdę daleko do przodu. Brawo MSM. Od siebie dodam, że ASOT 450 pod względem muzycznym, to bez najmniejszych wątpliwości najpiękniejsza impreza, jaką przeżyłem w swoim życiu. Rzekłbym nawet, że to nie impreza, to bajka, której nigdy nie zapomnę. Chciałoby się co tydzień przeżywać coś tak wspaniałego. Cotygodniowy ASOT na parkiecie wrocławskiej hali to byłby dla mnie przedwczesny zawał serca:). Może zabrzmi to łzawo, ale te 10 godzin z piękną trancową muzyką na potężnym nagłośnieniu i z niesamowitymi efektami specjalnymi to dla mnie kawałek życia, którego nie zamieniłbym na nic innego i który zawsze będę wspominał z wielkimi wzruszeniami. To po prostu trzeba przeżyć…
Autor: Wiktor Woźniak