10 lat temu odbyła się 3. edycja Global Gathering w Poznaniu: relacja FTB.pl!
Od trzeciej edycji polskiego Globala minęło już trochę czasu, możemy więc na spokojnie podsumować wydarzenia, które miały miejsce 5 czerwca na Torze Poznań. Zgodnie z naszymi optymistycznymi przewidywaniami tym razem agencja MSM i my wszyscy nie mieliśmy powodów do narzekania na złośliwość natury – kurzu w namiotach jak na pierwszej edycji nie było, deszczu jak podczas drugiej edycji również. Do trzech razy sztuka! Choć jeszcze na kilka dni przed festiwalem trudno było w to uwierzyć, w dniu imprezy pogoda była idealna. Deszczowa wiosna skończyła się w samą porę. 5 czerwca tuż po godzinie 15 na Tor Poznań zaczęli przybywać spragnieni pierwszych w tym sezonie festiwalowych wrażeń klubowicze, większość z nich była w krótkich spodenkach. Było więc tak, jak powinno być za każdym razem – letni, piknikowy klimacik, wymarzone warunki do spędzenia wielu godzin na festiwalowym terenie.
MSM zapowiadali, że tym razem będzie mniej namiotów, ale nie dało się tego odczuć, bo poza sceną techno, hardstyle i trance/electro-house, stanął jeszcze niezwykle miły dla oka, zaokrąglony, przypominający nieco stację kosmiczną na księżycu Red Tent, była scena Tic Taca, no i Deluxe Stage – wszędzie (może poza humorystycznym raczej Tic Tacowym akcentem) można było usłyszeć sporo świetnych setów. Jak było do przewidzenia, i jak to zwykle bywa na dobrych festiwalach, nie było łatwo wybrać dla siebie odpowiednie miejsce do zabawy – wiele razy podczas tego popołudnia, wieczoru i nocy ciekawe dźwięki płynęły z wszystkich sześciu scen. Byli tacy, którzy z ciekawości zajrzeli do namiotu hardstyle i zostawali tam na kilka godzin – nie mogąc nadziwić się kondycji bawiących się tam klubowiczów, byli tacy, którzy poszli spotkać się ze znajomymi na Red Tent i wkręceni w set któregoś z didżejów nie mogli stamtąd wyjść, przy okazji przegapiając występy tych, których planowali zobaczyć.
Do muzyki przejdziemy za chwilę, na razie kilka zdań uznania dla organizatorów, którzy po raz kolejny sprawili, że przebywanie na terenie Global Gathering Polska było po prostu czystą rozkoszą. Zdarzało się owszem, że dźwięki z różnych namiotów nachodziły do siebie, ale nie na tyle, żeby komuś zepsuć zabawę. Sam teren imprezy był nieco mniejszych rozmiarów, więc jeszcze łatwiej niż w poprzednich latach było przemieszczać się pomiędzy namiotami. W tych wszystko było jak należy – eleganckie nagłośnienie, pomysłowe konstrukcje scen, światła i wizualizacje na wysokim poziomie. Wszyscy didżeje dojechali na czas, większość spisała się na medal, brakowało co prawda mat, ale na szczęście daleko było do upałów sprzed dwóch lat, więc żaden kurz nam nie utrudniał. Scena główna miała tradycyjny, Globalowy kształt, a jednak udało się w jej wnętrzu tak zamieszać LED-owymi konstrukcjami, że znów mogliśmy mówić o czymś nowym i ciekawym. Odpowiednia gra świateł i laserów (zwłaszcza na secie Digweeda) momentami powalały. O gastronomii nie będę się rozwodzić, bo choć czytałem sporo narzekań na zapiekanki i kiełbasy, to sam próbowałem obu specyfików i nie zauważyłem nic nieodpowiedniego w ich smaku. Cena? No cóż, teren festiwalu to nie budka na osiedlu, zawsze jest drożej. Dla niektórych jedną z większych atrakcji był zapewne skok na bungee, trzeba przyznać, że obsługujący dźwig mieli co robić aż do rana. Aha, były też samoloty Red Bulla, który latały nad nami tak nisko, że można się było albo przestraszyć, albo zachwycić, jak kto woli. Mam nadzieję, że nie muszę dodawać, że na terenie festiwalu (wbrew niektórym opiniom, jakoby poznańcy klubowicze byli niekulturalni czy agresywni) panowała atmosfera typu „Love, Peace & Harmony”, nie widziałem nieuśmiechniętych, niezadowolonych czy marudzących. Prawda jest taka, że nie było czasu na marudzenie, nie było czasu na robienie sobie przerw podczas tego niesamowitego maratonu.
MAINSTAGE
Tutaj zaczęło się od muzycznej niespodzianki – czyli bujającego występu ekipy pod nazwą Erijef Massive. Hip-hopowe reggae idealnie wpasowało się w popołudniową, letnią porę, choć oczywiście z profilem festiwalu nie miało wiele wspólnego. To zresztą poskreślali niektórzy krytycy tego pomysłu, ja jednak zdążyłem pomyśleć „Fajne klimaty, miły początek festiwalu”. Poczułem się trochę jak na Open’erze – muzyka nie wadziła, raczej wprost przeciwnie. Była tak sympatyczna jak aura, w dodatku panowie całkiem nieźle wypadli. Parę osób rozbujali, gwizdów nie było. Kolejna godzina należała do DJ-a Neevalda czyli po raz pierwszy ze sceny głównej popłynęła muzyka house. Podobnie jak w przypadku Erijef Massive, tu również mieliśmy wibracje idealnie korespondujące ze świecącym słoneczkiem – skoczne, kołyszące groove’y to od dawna domena jednego z najpopularniejszych didżejów w kraju (w ostatnim rankingu FTB pozycja numer dwa). Pod sceną zgromadził się pierwszy tego wieczoru – właściwie jeszcze popołudnia – tłumek, któremu housowe perełki Neevalda wchodziły jak ciepłe bułeczki. Dość często słuchaliśmy skandowania ksywy, a co najważniejsze – nikt w okolicach Mainstage nie stał nieruchomo. Jak to często bywa w przypadku występów Piotrka, usłyszeliśmy głos Jacoba A, choć tym razem nie na żywo, a prosto z płyty – konkretnie z nowego, jeszcze nie wydanego kawałka duetu Loui & Scibi. Były kawałki Axwella, Davida Westa, sporo z pozostałych numerów trudno było zidentyfikować – Neevald wyszukał perełki pachnące Ibizą, i to niekoniecznie klubami, raczej plażami Białej Wyspy…
Trzeba przyznać, że pierwsze godziny głównej sceny zostały pod względem stopniowania napięcia ułożone idealnie. Reggae, Neevald, Paul Thomas, Abel Ramos… Zanim ten ostatni zaczął rzucać w naszym kierunku parkietowe killery przeznaczone na duże parkiety, mieliśmy okazję pobujać się przy soczystych, housowych groove’ach rezydenta GG Paula Thomasa, który – zważywszy na jego repertuar – dobrze tej nocy sprawiłby się w namiocie z … techno. Zagrał sporo funkujących i pompujących tracków, trochę jak Rundell czy Fanciulli. Było może ciut bardziej lajtowo (np. „Sax” Marka Knighta), ale przepis na house podobny. U Abela Ramosa było rzecz jasna dużo mocniej i dużo bardziej przebojowo – konkretne electro basy i cała masa znanych motywów (Benassi, Guetta, Axwell, Cirez D). Można więc uznać, że było bardzo „radiowo”, wybitnie chwytliwy set.
Następnie na Mainstage mieliśmy pierwszą z głównych gwiazd festiwalu, Johna Digweeda. Długo można by pisać o tym secie, bo na pewno należał do najbardziej klimatycznych z wszystkich, jakie słyszeliśmy podczas trzeciej edycji polskiego Globala. Nie mogło być jednak inaczej – Digweed od lat jest w czołówce progresywnego grania, nigdy nie idzie na kompromisy, zawsze gra swoje i robi to fenomenalnie. Zdarzyło się – o dziwo – kilka błędów technicznych, ale i tak nikomu nie zepsuło to nastroju, który jak zwykle budował bardzo pieczołowicie. „Trochę za wolno jak dla mnie, ale generalnie masakra” – usłyszałem od jednego ze znajomych. Progresywne nuty Digweeda to muzyka, która wymaga wsłuchania się, ale jeśli już ktoś się zdecyduje, odpłaca z nawiązką. Nawet, jeśli ktoś na co dzień nie jest blisko takich rzeczy. Wielki plus dla organizatorów za to, że na występ tego pana przygotowali oszałamiający pokaz laserowo-wizualizacyjno-świetlny – jestem pewny, że dzięki temu wielu zostało dłużej na jego secie i nikt nie żałował. Niespieszne, mocno wkręcające nuty (sporo wydanych w jego labelu Bedrock) dosłownie przeszywały, długo się rozkręcały, ale warto było poświęcić im swój czas, można było odpłynąć, rozmarzyć się czy wręcz wzruszyć. Największym zaskoczeniem w zestawie był „Secret” Voorna, ale nawet – odpowiednio zwolniony – wpasował się w tę muzyczną podróż progresywnego weterana. Myślę, że dzięki temu występowi, grono fanów tej wybitnie klimatycznej muzyki w naszym kraju powiększyło się.
Kolejne kilka godzin na głównej scenie to już była muzyka dużo szybsza, od drugiej z minutami nawet dużo szybsza. Najpierw zainstalował się ze swoim laptopem (noszonym przez barczystego pana w garniturze) członek podbijającej świat Szwedzkiej Mafii czyli Steve Angello. Polską publikę również podbił, choć miał utrudnione zadanie, bo w tym czasie w namiocie techno grał wyczekiwany od lat Carl Cox. Frekwencja na Mainstage była więc nieco mniejsza, niż mógł się spodziewać. Jeśli chodzi o muzę – właściwie niczym nie zaskoczył, patrząc na tracklistę można uznać, że „same sztosy typu Szwedzka Mafia”, ale prawda jest taka, że tych wszystkich numerów trzeba słuchać na potężnym nagłośnieniu, w odpowiedniej kolejności i ze Steve’em skaczącym za konsoletą. Wtedy można poczuć moc tej muzy, jej szaloną naturę i baaaardzo taneczny potencjał. Steve Angello ze względu na spóżnienie Paula van Dyka musiał grać około 20 minut dłużej, na zakończenie przypomniał „One” Swedish House Mafia, którym również rozpoczął swojego seta.
Pojawienie się na scenie głównej Paula van Dyka wyludniło namiot, w którym występował Carl Cox. Po trzech latach przerwy ta żywa legenda trance’u nareszcie pojawiła się w Polsce i trzeba przyznać, że był to udany występ. Chyba nikt nie spodziewał się, że Paul czymś zaskoczy, a jednak można mówić o dość nietypowym secie. W pewnym momencie miałem wrażenie, że kolejne numery pojawiają się co minutę czy dwie, co w przypadku trancowego seta jest przecież czymś rzadkim. A nawet niespotykanym. Tym bardziej, że w krótkich brejkach słyszeliśmy wiele niekoniecznie trancowych numerów – przykładem „Pjanoo” Prydza czy klasyki Underworld, Warp Brothers albo Camisry – przy „Let Me Show You” mieliśmy mega euforię, no i zaskoczenie, nie spodziewałbym się usłyszeć ten numer w secie PvD. Oczywiście nie zabrakło klasyków samego Paula, przy których odpływali jego najgorętsi fani i nie tylko. Któż nie zna „For An Angel”, „Crush” czy „Time of our Lives”. Mocno energetyczny występ, z wieloma zaskoczeniami. Jak na świat muzyki trance, van Dykowi udało się znaleźć oryginalną formułę grania, na pewno wyróżnia się wśród innych trancowych didżejów. Bliżej mu do live actowca, PvD live to nie jest zwykły didżejski set, przez co trudno się podczas jego trwania nudzić.
GODSKITCHEN ARENA
Namiot trancowo – housowy zaczął trząść się najwcześniej – – Jacob od 15 grał jeszcze dla właściwie pustego namiotu, ale już po 16 – podczas seta DJ Inoxa – zaczęli pojawiać się pierwsi spragnieni dobrej zabawy. Później gonili Waldemara po terenie imprezy, robiąc sobie z nim zdjęcia. W tym miejscu przez całą noc mieliśmy swoisty muzyczny kogel-mogel, stworzony ze składników: trance, electro-house, progressive house, tech-house czy wreszcie tech-trance. Słowem: mocne beaty, tłuste „big roomowe” basy, albo unoszące, epickie melodie. W skrócie „muzyka eventowa”, przedłużenie Mainstage – tu nie było miejsca na deepowe klimaty, eksperymenty czy długie rozgrzewki. Właściwie jedynym subtelnym akcentem był występ Sebastiana Gamboy – Włocha z Pachy na Ibizie, który grając tuż po Inoksie nieco zwolnił tempo i wprowadził więcej delikatności. Ci, co byli, nie narzekali jednak – skocznych groove’ów i zapadających w pamięć motywów nie brakowało. Były po prostu mniej „agresywne” w porównaniu do numerów granych przez resztę line-upu Godskitchen Arena.
O 18:30 za sterami zainstalował się Micky Slim i jak to zwykle bywa w przypadku tego pana – wielu po imprezie twierdziło, że to w nim jest najwięcej ognia. Podobne recenzje zyskał jego set na scenie Red Tent. Prawdziwy wulkan energii, bezlitosny DJ! Nie wszystkim muszą się podobać jego hałaśliwe, electro-housowe tracki, ale chyba nie ma osoby, która nie doceniłaby poweru, który ma w sobie Micky i jego ulubione kawałki. Następnie w tym namiocie mieliśmy solidną rozgrzewkę przed setem Judge’a Julesa (kolejnego bezlitosnego gościa) – najpierw duet Simon & Shaker, następnie Jerome Ism-Ae. Miło było patrzeć, jak hiszpański duet kocha to, co robi i jak obaj panowie równo skaczą za konsoletą w rytm swoich numerów. Muzycznie było chyba mocniej, niż można się było spodziewać – momentami myślałem, że duet sprawdziłby się również na scenie techno. Dużo pompujących, techowych tracków – było nowocześnie i z werwą. Dużo więcej fanów w Polsce ma Jerome, na którego secie wreszcie można było poczuć klimat szalonego tłumu, dosłownie wariującego do porywających rytmów. Spory aplauz zebrały oczywiście „Hold That Sucker Down” i bootleg Michaela Jacksona (tym razem – w przeciwieństwie do jego występu na zeszłorocznym A Day at The Park zagrał wersję z wokalem). Jerome porwał wszystkich nie na żarty – trudno żeby było inaczej, skoro nie szczędził znanych motywów (Faithless, Cirez D, Everything But The Girl). Nie zabrakło też sążnistych tech-housów, nie oszczędzał publiki tuż przed wejściem Judge’a Julesa.
Ten od razu wmiksował się w imprezę skutecznie pompującym remiksem Tiesto do „Tweak Your Nipple”. Szybko też nawiązał kontakt z publiką robiąc śmieszne miny i prężąc muskuły. Podczas całego seta dostawał oklaski, zabawa była doskonała. Sędzia nie ryzykował – zdecydował się na same pewniaki – produkcje Corstena, Tiesto i Diplo, Rank 1, SvD, AvB. Był też polski akcent w postaci „Comet” Skytech. Nie było niespodzianek, ale też nie było czasu na oddech. Kolejne kilka godzin również upłynęło pod znakiem trancowych sztosów ostatnich miesięcy – John O’Callaghan rzecz jasna zagrał kilka własnych produkcji i remiksów plus hity van Doorna czy Ummeta Ozcana. Mniej było interakcji z publiką, ale to po prostu inny typ człowieka. Filo & Peri w przeciwieństwie do poprzedników postanowili zbudować napięcie seta powoli – zanim przeszli do własnych produkcji, rozgrzewali publiczność nutami takich artystów, jak D-Arty i Ashley Wallbridge. Na następny w kolejności duet czekało wielu – z dwójki Węgrów Myon & Shane 54 tylko jeden produkował się za sterami, drugi przeważnie bawił się z publicznością. Nie trzeba dodawać, że set składał się w dużej mierze z ich sławnych mash-upów. Godzina była późna, więc kompletu na parkiecie nie mieli, ale ci, zostali, na pewno nie narzekali. Jeden z bardziej oryginalnych występów, głównie dzięki wspomnianym mash-upom. Ostatnie minuty na Godskitchen Arena należały do Polaków – Second Mind vs. Mike Wind zaczęli mocno i technicznie, co było miło odmianą po wielu godzinach niemalże czystego trance’u. Było bardzo pompująco, a więc porywająco, raz na jakiś czas pojawiały się znane motywy (jak ten z „Dont You Want Me” Felixa), głównie jednak dominował mroczny i mocny klimat – cały set to jedno z większych zaskoczeń na tej scenie, właściwie największe… Brawo dla rodaków, wydobyli ostatnie siły z pozostałych na placu boju.
Q-DANCE ARENA
Wchodząc na scenę Q-Dance od razu widać było, że priorytetem przy jej konstrukcji był rozmach. Wystrój namiotu wyraźnie różnił się od pozostałych i od razu widać było, że budowała ją inna, zewnętrzna firma. Wyraźnie monumentalna arena w pierwszej kolejności ugościła znanych nam dobrze Polaków. Jak zagrali? W skrócie: po swojemu. Elita polskiej muzyki hard występuje niemalże na każdej imprezie tego typu i za każdym razem sprawuje się znacznie powyżej oczekiwań, które swoją drogą rosną z każdym kolejnym razem. Po nich przyszedł czas na set ASYS-a. Nie sposób było nie dać się porwać szaleństwu serwowanemu przez Franka Ellricha, który wreszcie po wielu, wielu latach wreszcie pojawił się w Polsce, gromadząc wierne grono swoich największych fanów. Jak miało się później okazać, namiot Q-Dance nie był już później pełniejszy niż o godzinie, w której kwaśnymi hard-trensami raczył nas niemiecki weteran, kończąc pięknie swoim kultowym „No More Fucking Rock & Roll”.
Miał to być najlżejszy występ nocy, jednak artyści holenderskiego labelu wcale nie dorzucili do pieca. Zmieniła się nieco stylistyka, ale Scope DJ, Davide Sonar, Wildstylez i Digital Phunk pobudzili skrajne emocje wśród klubowiczów. Z jednej strony byli dopiero rozpoczynający swoją przygodę z ciężką muzyką – oni nie narzekali. Dla koneserów jednak, sety te okazywały się przesłodzone, nudne i monotonne… Ilu ludzi, tyle opinii. Gwiazdą wieczoru okazał się Tatanka. Weteran zagrał mocno, z iście włoskim wykopem. Repertuarem – nie licząc może jednego, dwóch utworów – nie wykraczał poza Półwysep Apeniński, cały czas serwując nam najlepsze sztosy, głównie spośród własnych remiksów i produkcji. Alpha Twins mocno, idealnie jako set na koniec imprezy. Endymion, chociaż w Polsce grali już mnóstwo razy, nadal nikomu się nie przejedli. Ich największe hity, w połączeniu z przeglądem najbardziej znanych hardkorowych produkcji, jak zwykle zamiotły parkiet, a końcowe „Alles Naar De Klote” nadal szumi nam w głowach.
THE REVOLUTION CONTINUES ARENA
Na koniec zostawiliśmy rodzynek w postaci „sceny Carla Coxa”. Chyba nie ma osoby, która nie zajrzałaby tu choćby na chwilę, czego prawdopodobnie nie można powiedzieć o wszystkich namiotach. Legenda techno sama zaprosiła ekipę, od początku więc wiadomo było, że będzie ciekawie. Chyba jednak nikt nie spodziewał się, że na scenie techno będzie tak mało techno! Najmocniejsze beaty serwowali przez pierwsze dwie godziny rodacy Christopher Gruning i Marcin Żyski, między 17 a 19 można było posłuchać m.in. muzyki Lena Faki, Adama Beyera, Secret Cinema czy Alexa Baua. Pierwszy z zagranicznych gości, Jon Rundell, wmiksował się w numer Bena Simsa z „Individual Breath” Umka, ale był to chyba najmocniejszych fragment jego seta. Może trochę przesadzam, ale faktem jest, że Rundell niejako zapowiedział nam, co będzie się działo w tym namiocie przez kolejnych wiele godzin. Czyli prędkość w okolicach 128 bpm, bardzo housowe albo tech-housowe rytmy, dużo funku i pozytywnej wibracji. Z muzyki techno był dość mroczny klimat i motoryczność czy transowość.
W secie Nica Fanciulli mroku nie było prawie wcale – zamiast tego trochę… disco! Tak, tak – posłuchajcie choćby jego „Work That Week” czy remiksu do Saints & Sinners. Nie dowierzałem, gdy sprawdzałem na jego Traktorze jaki kawałek usłyszymy za chwilę i widziałem po raz kolejny nazwę DJ Madskillz. Jeszcze dwa lata temu Nic grał sporo electro-house’u, teraz grał funky-disco-house na scenie techno! Takie czasy? Josh Wink tak jak rok wcześniej zaczarował, jedzący tylko ryby i warzywa sympatyczny Amerykanin miał też szczęście do wizualizacji, za które chwalił potem VJ-ów. Dzięki temu jego występ był prawdziwą, muzyczno-wizualną ucztą. Niesamowite wyczucie do muzyki ma ten pan! Jego numery sączą się dość powoli, a jednak mają w sobie tyle intrygujących i wkręcających motywów, że każdy płynie razem z dźwiękami. Nie bez znaczenia są tu acid-housowe wtręty, których nieczęsto mamy okazję słuchać na naszych imprezach. Prawie pełny namiot nie szczędził braw.
Idealny support przed gwiazdą wieczoru przedstawił Yousef. Nieznany prawie zupełnie w naszym kraju DJ nie jest może mistrzem kontaktu z publiką, ale kawałki dobiera jak profesor. Jedyne zastrzeżenie – podobnie jak wcześniej Rundell, a zwłaszcza Fanciulli, nieco też podobnie jak później Cox, znów mieliśmy całą masę groovy funky tech-house’u, od którego tej nocy mogła rozboleć głowa. Mendo, Voorn, Uto Karem, Paul Ritch to niektórzy wykonawcy, po których sięgał. Gdy na scenie pojawił się Carl Cox i jego zestaw ręczników (jeszcze nigdy nie widziałem tylu naraz: )), namiot był już wypełniony po brzegi. Na początku znów nie mogłem uwierzyć, że słyszę kolejną funkową (Voornową) linię basową („Watergate” Baileya), ale później Carl na szczęście dla fanów mocniejszego uderzenia przypomniał sobie co to techno. Nie wszystkie miksy były czyste – Cox w przeciwieństwie do poprzedników Traktora kontrolował z CD playerów – ale na pewno nikt nie narzekał na dawkę energii, którą obdarował nas przez te dwie godziny. Dodatkowo weteran potęgował szaleństwo korzystając z mikrofonu, przeważnie rzucał tylko „Oh yes! Oh yes!”. Muzycznie było baaaardzo pompująco, każdy kawałek wbijał tłum w parkiet – bez względu na to, czy grał mocne Secret Cinema, Cireza D czy … funky-housowego Pirupę „Blu”. Świetny, bardzo zabawowy, porywający występ.
Ostatnie dwa sety na Revolution Continuos to był najpierw popis Cristiana Vareli, który zdecydował się grać z dwóch CD playerów i jednego winyla. Nie wszystkie techniczne piruety mu wychodziły, ale za to w jego secie było najwięcej surowego techno. Niekoniecznie super szybkiego – jak kiedyś potrafił – ale jego własna energia i uwijanie się za konsolą w połączeniu z krótkimi technicznymi motywami zrobiły swoje i Varela znalazł na parkiecie wielu fanów. Podobnie zresztą jak kończący imprezę w namiocie techno Venti Otto, który jak wcześniej dwóch innych rodaków, postanowił zrobić prezent tym wszystkim, którym jednak termin „techno” kojarzy się z muzyką mocniejszą i szybszą od house’u.
SZKODA, ŻE JUŻ PO WSZYSTKIM
To chyba wszystko, choć można by napisać wiele więcej. O tym, jak było przyjemnie, przyjaźnie i sympatycznie, jak wiele spotkaliśmy fajnych osób, jak wiele razy się pośmialiśmy, jak się przestraszyliśmy, kiedy koleżanka w dość nietypowy sposób rozpoczęła skok na bungee. O tym, jak grali didżeje na Red Tent i Deluxe, jak ludzie świetnie się bawili, jak szaleli, skakali, wczuwali się w muzykę czy biegali za autografami. A także o tym, jak trudno nam zrozumieć, że na tak elegancki letni festiwal ciągle nie stawia się powiedzmy 20 czy nawet 30 tysięcy klubowiczów. Może początek czerwca to jednak zbyt wczesna data? Nie wiemy, i nie potrafimy odpowiedzieć. Ci wszyscy, którzy zdecydowali się wpaść, na pewno nie żałowali, wystarczy sprawdzić „Wasze wrażenia” na forum FTB. Prawie 100% zachwyconych muzyką, wystrojem, organizacją, klimatem. Pogoda dopisała, artyści i ludzie również. „Trzeci Global totalnie udany!” – to wspólny mianownik większości Waszych opinii odnośnie tego, co przygotowała dla nas agencja MSM Events w śliczną sobotę, 5 czerwca. My również do takiej recenzji się dołączamy. I pozdrawiamy Was wszystkich – tych, dzięki którym to było piękne popołudnie, piękny wieczór, piękna noc i piękny poranek.
Marcin Żyski & Igor Warzocha